strona główna album Sandomierz inne albumy

 

DZIEŃ 4 - Sandomierz

Czwartego dnia za - namową naszej gospodyni - zamiast pójść znajomą nam już "doskonale" drogą obok  niesamowitego cmentarza i dalej do miasta - skręcamy w małą boczną uliczkę, po to, żeby zobaczyć coś, co pozostało po I wojnie światowej. Niegdyś był w tym miejscu większy nieco cmentarz wojenny, gdzie pochowano zarówno żołnierzy armii cesarsko-królewskiej jak i Rosjan poległych w potyczce pod Sandomierzem (bo raczej była to potyczka niż bitwa) . Dziś pozostał z tego tylko prosty, brzozowy krzyż z napisem, nic z triumfalistycznego przepychu cmentarzy galicyjskich, zwłaszcza tych z rejonu przełamania frontu w Gorlicach. Prosty krzyż i parę słów - i może tak jest lepiej. Pozostałości cmentarza zostały bezlitośnie zapędzone w kąt przez przezornych gospodarzy, którzy (jak nam powiedziano) bezprawnie przesuwali płotek coraz bardziej w stronę krzyża, tak że dziś nie sposób nawet stanąć tam i skupić się przez chwilę, bowiem ujadający za siatką pies wielkości małego konia wydaje się mieć nieodpartą ochotę by wskoczyć nam na plecy. Wracamy na naszą stałą trasę robiąc niewielkie okrążenie, wychodzimy wprost na kościół Św.Pawła - w roztapiającym się od upału powietrzu dzwonnica kościelna sprawia wrażenie ducha dzwonnicy, a nie prawdziwego budynku - być może jest to fatamorgana. Przechodzimy tym razem obok - nieco po macoszemu dotąd traktowanego, co trzeba będzie niebawem nadrobić - kościoła Św.Jakuba - być może nie jest z zewnątrz jakoś szczególnie imponujący, ale w końcu - jest najstarszy w mieście i naprawdę porządnie gotycki. Już "w mieście", czyli po przekroczeniu granicy włości katedralnych, najpierw idziemy pod budynek szkoły - Collegium Gostomianum żeby zobaczyć pięknie wyglądające na tle granatowego nieba blanki. Ale najważniejszy punkt programu dzisiejszego dnia to Muzeum Dom Długosza - wchodzimy do ogródka, w którym pełno jest pięknych średniowiecznych elementów zdobniczych, których przeznaczenia nie jesteśmy nawet do końca pewni, pewne jest jednak, że kustosz i jego pomocnicy dbają o to miejsce naprawdę, nie widzieliśmy chyba nigdzie ładniej zagospodarowanego otoczenia, a także i wnętrza muzeum jak tu. Obok starożytnego kamiennego krzyża, być może upamiętniającego jakiegoś leżącego tu pod ziemią kanonika pełno jest różnokolorowych kwiatów, które wprost mienią się w tryskającym z nieba słońcu. W jednym rogu ogrodu znajduje się cała "plantacja" bardzo dorodnych kaktusów, co w połączeniu z tą panującą obecnie aurą znów daje wrażenie nieodparcie meksykańskie. Ale to, co jest w ogrodzie przy Domu Długosza naprawdę niesamowite, a co niezbyt uważny zwiedzający łatwo może przeoczyć, to rozsiane na całym obszarze niewielkie, przeważnie drewniane figurki, wyglądające zza konarów drzew, albo wprost do nich przyczepione, wiele z nich przedstawia zwykłe tematy ludowej sztuki religijnej - tak zwane "świątki" - a więc wyobrażenia Jezusa bądź to "frasobliwego", bądź dźwigającego krzyż (ten wygląda trochę jak Piast Kołodziej!), a także Matki Boskiej, choć zdarzają się także zupełnie już świeckie postaci wędrowca z workiem podróżnym, a także bliżej nieokreślone wyobrażenia jak np. dziwaczna (i raczej dość lubieżna) twarz wykonana z kory i z korą drzewa-nosiciela się zlewająca, którą tak dla własnej orientacji nazwaliśmy "Mahometem". Na jednym z drzew jest wreszcie i figurka ewidentnej czarownicy - i już nie pochodząca z pracowni ludowego rzeźbiarza, a raczej z dawnego odpustu (to znaczy z czasów, gdy na odpustach można jeszcze było dostać jakieś rzeczy wykonane nie ze sztucznych mas plastycznych). Wszystko to razem sprawia bardzo dziwne wrażenie w tym, jakby nie było "świętym miejscu" - no bo w końcu Dom Długosza należy do katedry i jest Muzeum (między innymi) sztuki religijnej. Ma się wrażenie, jakby w tym skromnym ogródku jakiś podstępny partyzant-rebeliant newage'owy (być może nawet jeden z pracowników muzeum...) poukrywał skrzętnie stare diabły (nawet poprzebierane dla niepoznaki za Jezuski!) i karmi je tu bezczelnie, wprost na łonie Kościoła (Matki naszej), a zapewne także za jego (Kościoła) skrzętnie gromadzone grosze! Wydaje się to wszystko bardzo podejrzane, bo aż ciarki przechodzą kiedy się spojrzy nieopatrznie w górę i nagle zobaczy taką roześmianą paszczę bezczelnej staruchy niewątpliwie żywiącej się Jasiami i Małgosiami, a w międzyczasie rzucającej uroki na bydło i odbierającej siłę męską gospodarzom. Nawet w dzień, w tym upale, robi się trochę dziwnie - a co byłoby wieczorem....? Niby żart, a dreszczyk przechodzi po plecach. Samo Muzeum jest wspaniałe - można je zwiedzać godzinami, ale nie można fotografować, więc lepiej może zobaczyć co się da na oficjalnej stronie Muzeum - jest tam wiele informacji o eksponatach, o obrazie Łukasza Cranacha, jest  także księga gości, gdzie taki oto ładny wpis ktoś zostawił:
"Zaczarowane miejsce z pięknym ogrodem,
 w którym na drzewach mieszkają koty i cudotwory rzeźbione,
 a w Domu pachnie ciekawą historią.
Pomyślę o nim jeszcze nie raz...
M"
Ze wszystkiego jednak co się w Muzeum znajduje najciekawszy jest eksponat, który się zwie: "KSIĘGI DRZEWNE" - niejaki Wiktor Kozłowski w XIX wieku wykonał takowe – wyglądają one jak prawdziwe stare księgi, a zawierają np. drzewo brzozy we wszystkich znanych postaciach – czyste, lakierowane, politurowane, a także liście, owoce, zawiązki a nawet pasożyty dany gatunek prześladujące! Niewiarygodne a prawdziwe. Wychodzimy z Muzeum po ponad dwóch godzinach - w środku było chłodno, stare mury jakby gromadziły chłód poprzednich wieków by nam go trochę użyczyć w tym ciężkim czasie - ale na zewnątrz nic się nie zmieniło - chyba nawet jest jeszcze goręcej - sjesta. Na ulicach zupełnie pusto i piaskowo. Wydaje się jakby nawet potworne, rozwrzeszczane wycieczki szkolne gdzieś się pochowały, panuje brunatno-popielato-piaskowo-piramidalnie-egipsko-meksykański czas sjesty - dosłownie nie ma nikogo. Trzeba iść na Rynek, może tam ktoś udzieli nam pomocy, może tam mają szklankę wody, może tam ktoś jeszcze pozostał przy środkowoeuropejskim, umiarkowanym (podobno!) klimacie. Ależ skąd! Tu jest jeszcze gorzej! Wszystko się rozpływa, cały Rynek się rozpływa - już z daleka widać Ratusz - prawie zupełnie rozpuszczony. Ledwo się biedaczysko rysuje na tle nieba - powietrze stopniało, stopnie w powietrzu prowadzące donikąd, Rynek jest gorszy, lepiej nam było zostać na mniejszych uliczkach w okolicach katedry, tam przynajmniej były jeszcze jakieś wysepki cienia, tu nic nie ma, tu jest prawdziwe palenisko. Biedny Ratusz! Próbujemy go obejść z drugiej strony, może tam się coś wyklaruje, coś skonkretyzuje i wyostrzy kontury - ale nie - z tej strony jest chyba jeszcze gorzej - biel wieży przyciąga słońce, jest z nim w ewidentnej zmowie. Reszta Rynku - kamieniczki, sklepy, wystawy, a nawet ruchliwe z natury samochody - wszystko trwa na granicy dysolucji, wszystko czeka na wieczór, na chwilę odpoczynku. Trzeba iść po cień, trzeba znaleźć odrobinę ciemności, przecież musi tu gdzieś być, nie mogła tak po prostu całkowicie zniknąć, wyparować. Jeśli nie ma jej w mieście, to znaczy że musi być za Bramą! Powoli, krok za krokiem wleczemy się jak potępieńcy ulicą Opatowską do Bramy. I tak jest jak przypuszczaliśmy - ostatnie  niedobitki ciemności zostały właśnie tu zepchnięte przez nieustraszoną armię światła pod wodzą archanioła Michała - tego Hektora chrześcijaństwa. Nawet nie za Bramę, ale do niej samej, do wnętrza tej konstrukcji wyniosłej i masywnej, tego zamka który nieuchronnie i nieodwołalnie otwiera i zamyka Sandomierz... I jest - ciemna i przepastna, wreszcie ciemne miejsce, choć po drugiej stronie czyhają potoki światła - Brama to ostatni bastion mroku. Podchodzimy bliżej, jeszcze tylko kilka metrów, jest tuż przed nami, zaraz go dosięgniemy, zaraz wejdziemy w ten trójkątny nawias mroku. Ufff, udało się! Nie wyjdziemy stąd prędko! Postanawiamy  wejść na wieżę, poczekać trochę w ciemnościach. I spotykamy tam na górze... gołębia, który chyba podobnie jak my ma już dość tego dnia, tego upału i całej tej zabawy w Amerykę Południową! Siedzi sobie na parapecie okna i wcale się nie boi, nie ma nawet zamiaru się bać - w końcu to on tu mieszka, a my tylko przyjechaliśmy na chwilę - on i cała jego rozliczna rodzina - wydaje się, że wszystkie sandomierskie gołębie (a nie jest ich wiele) mieszkają  w załomach muru na Bramie Opatowskiej. Kiedy schodzimy na dół okazuje się, że upał rzeczywiście znacznie zelżał - to było przesilenie - kto wie jednak, co byłoby gdybyśmy akurat w porę się nie dowlekli do Bramy! Przechodzimy na "drugą stronę", poza mury - stąd wnętrze Bramy wydaje się teraz cieniście przytulne, a nawet rażące światło po stronie miasta nie jest już tak gwałtowne, tak agresywne - przeszło, minęło, skończyło się - na dziś oczywiście. O dzięki ci, wyniosła wieżyco, ludów strażnico! Teraz można wyjść za mury i pójść w kierunku, który planowaliśmy już od początku, ale który przy dzisiejszym nasyceniu upalnym wydawał się wręcz niemożliwy do zrealizowania - do tak zwanego "Kopca Salve Regina". Ale zanim tam dojdziemy - a jest to naprawdę spory kawał drogi od Bramy - najpierw wstępujemy do leżącego tuż za dawnymi murami kościółka Św.Józefa - kościółek jest maleńki i akurat odbywa się w nim nabożeństwo czerwcowe, jest pełno ludzi (zresztą jak wszędzie i zawsze w Sandomierzu ilekroć odbywa się jakakolwiek msza, litania, procesja, nabożeństwo, różaniec, nowenna czy co tam jeszcze się znajduje w repertuarze Kościoła (Matki naszej) - co wydaje się zupełnie niezwykłe dla mieszkańca dużego miasta, gdzie - poza niedzielami oczywiście - w kościołach siedzą tylko starzy i bardzo starzy ludzie), a więc - nici z fotografowania, zresztą nie za bardzo jest co - kościołek raczej zwykły jest i niestary. Najciekawsza z niego wydaje się zupełnie współczesna dzwonnica, bardzo ciekawie rozwiązana i wyglądająca wypisz-wymaluj jak z westernu, jak dzwonnica w... Meksyku! Ciekawie wyglądają też ułożone w okręgu podwórka stacje drogi krzyżowej. Kościół Św.Józefa ma jednak pewną tajemnicę, o której przeczytaliśmy w naszym przewodniku i teraz bardzo chcielibyśmy się z tą tajemnicą zetknąć bardziej bezpośrednio - dzisiaj jednak, ze względu na nabożeństwo będzie to zupełnie niemożliwe, któregoś z następnych dni próbowaliśmy ponownie i także bez rezultatu - nie było księdza, wyjechał właśnie do chorego - tak nam przynajmniej powiedziano. Nie pozostaje więc nic innego, jak wspomnieć tu krótko o tej tak pilnie strzeżonej (jak widać) tajemnicy - otóż w podziemiach kościoła Św.Józefa znajdują się krypty grobowe - jak w większości kościołów, ale o ile wszyscy poważni nieboszczycy zachowują się prawidłowo i zgodnie z przewidywaniami - tzn. po prostu się rozkładają, o tyle w podziemiach tego kościoła zaszedł jeden z nielicznych fenomenów naturalnej mumifikacji ciała - podobne zjawiska zdarzają się w miejscach, gdzie panuje specyficzny mikroklimat, jak np. w słynnym kościele Reformatów w Krakowie. Kiedy jednak takie zachowanie dotyczy jednego tylko ciała, w przeciwieństwie do otaczających je, porządnych, dawno już sproszkowanych nieboszczyków, może zachodzić podejrzenie o jakieś specjalne zasługi względem Siły Wyższej, która takowe nagradza (zupełnie nie wiedzieć czemu) ową nienaturalną konserwacją zwłok. W kościele Św.Józefa dotyczy to pewnej młodo zmarłej kobiety (a właściwie dziewczyny - nie dożyła bowiem trzydziestki) z XVIII wieku, córki jednego z zamożnych mieszczan sandomierskich. I o ile panna ta za życia nie cieszyła się jakimiś szczególnymi względami Kościoła - była po prostu zwykłą, pobożną, choć nie przesadnie - kobietą, która z racji swojej dobrej pozycji materialnej wspierała ubogich - co czyniło wówczas wiele w miarę dobrze sytuowanych pań. Krótko mówiąc - nie wykazywała jakichś szczególnych oznak "świętości" ani nawet "błogosławieństwa", jednak fakt tego uporczywego nie-rozkładania się zwrócił na nią baczniejszą uwagę zarówno wiernych, jak i z konieczności niejako - hierarchii kościelnej. Powoli zaczął pojawiać się kult - jak to zwykle bywa w takich wypadkach - sprawę przebadano gruntownie, ale nie dopatrzono się w skromnym życiu upartej nieboszczki żadnych rysów kwalifikujących do rozpoczęcia procesu (beatyfikacyjnego). Ale lud - jak to lud - wie swoje. No i od trzech wieków sprawa trwa niejako w zawieszeniu - Kościół (Matka nasza) nie wypowiada się ani na "tak" ani na "nie" - lud czci i się modli, a nieboszczka wciąż się nie rozkłada. Czyli impas. Jednak jak na razie żadne "wiarygodne" cuda ani uzdrowienia się za jej "wstawiennictwem" nie zdarzyły. Ludzie bliżsi ciemnej strony mocy mogliby nieśmiało podszepnąć, że być może nieboszczka była (JEST?!???!!!) wampirzycą, co zasadniczo zmieniałoby postać rzeczy - wystarczyłoby normalnie zakołkować i byłby spokój, rozłożyłaby się jak Pan Bóg przykazał w trymiga  - ale... kto by tam wierzył w naszych czasach oświeconych w takie bzdury dla małych dzieci - wampiry!!! Też coś! Ha, ha - no, bo święci - to co innego, to zupełnie co innego - ale tak dla świętego spokoju uporczywa nieboszczka czasem jest "udostępniana" - choć raczej niechętnie i nam się tego zaszczytu nie udało dostąpić - no cóż, trudno. Wychodzimy z kościoła Św.Józefa, zaraz na wprost, po przeciwnej stronie ulicy wspaniale maluje się kościół i klasztor Św.Michała. Taaaaak.... w Sandomierzu zaraz po przyjeździe trzeba się dowiedzieć, którą częścią miasta "zawiaduje" jaki święty - zupełnie jak ze strefami wpływów gangsterów w slumsach wielkich miast - to spokojnie wystarcza dla orientacji w terenie!
Wyruszamy do Kopca Salve Regina - według słów naszego Bedekera jest to nieznanego pochodzenia pagórek, bez najmniejszej wątpliwości usypany ludzką ręką (interesuje nas to szczególnie - jako mieszkańców miasta, które chlubi się największą w kraju ilością podobnych obiektów - różnej wielkości, wysokości, a co najważniejsze - wieku). Podania miejscowe głoszą, że kopiec został usypany jako mogiła (tzw. kurhan) wodza tatarskiego, który zginąć miał jakoby w walkach armii mongolskiej pod Sandomierzem, jednak teorii tej nie potwierdzają badania, które rzekomo miały wykazać, że kopiec nie jest kurhanem grobowym, bowiem nie znaleziono w jego wnętrzu nic co by na to wskazywało, oraz że może on być o wiele starszy niż epoka najazdów mongolskich - może mianowicie pochodzić nawet z czasów przedsłowiańskich, kiedy na ziemiach tych mieszkali Celtowie, którzy takie właśnie kopce często stawiali. Kopiec może też pochodzić już z czasów Słowian i mógł spełniać rolę rytualną - podobnie jak np. góra Ślęża pod Wrocławiem. Z miejscem tym jest związana jeszcze inna dość absurdalna legenda, którą warto tu przytoczyć - w wersji pierwszej brzmi ona następująco:

"Po wymordowaniu 49 dominikanów, wół klasztorny, wyrwawszy się z obory, pognał za oddalającymi się pohańcami, by ich choć rogiem ubóść, a nie mogąc ich dopędzić, ponad brzegiem Wisły, na wzgórku, zatrzymał się, jęknął boleśnie i grzebiąc nogami usypał kopiec (o ćwierć mili od miasta leżący), a na nim rogiem wypisał: Salve Regina! Napis ten do dziś dnia tam widny, nie zarasta trawą."
(Czasopismo "Księga Świata", Warszawa 1859);

 zaś w wersji drugiej brzmi podobnie, choć może nieco bardziej magicznie:

"Dominikanie w dzień najazdu Tatarów odczytali w księdze martyrologium przepowiednię o własnej męczeńskiej śmierci oraz o spełnieniu się tej przepowiedni w pół godziny później. (Jakaż dokładność prawdziwie nadprzyrodzona - przyp. PG) Po męczeńskiej śmierci 49 dominikanów ogromny byk wyrwał się Tatarom i na zboczu kurhanu wyrył rogiem pierwsze słowa śpiewanej przez dominikanów podczas zadawanego im męczeństwa pieśni "Salve Regina" 
(wg Władysława Syrokomli).

Brzmi to wszystko bardzo interesująco - droga, która prowadzi do Kopca jest interesująca nie mniej, bowiem absolutnie nie spodziewaliśmy się takich niewygód, droga wygląda zupełnie jak sto lat temu - jest to rodzaj bitej drogi kamiennej, po wybojach której toczyły się niegdyś konne zaprzęgi i wozy ciągnione przez woły. Na dodatek znajduje się przy niej zaledwie kilka domów, do tego ukrytych w głębokim mroku żywopłotów, nie będąc do końca pewnymi czy dobrze idziemy zaczęliśmy wołać w stronę kogoś, kręcącego się po podwórku - po chwili usłyszeliśmy tylko uderzenie zamykanych z furią drzwi. Przy drodze stoją niesamowite, na wpół uschnięte i chyba bardzo stare drzewa. Kiedy w końcu udaje się nam dotrzeć do kopca, okazuje się, że w czasie który spędziliśmy na niemal całkowicie zacienionej, wijącej się drodze upał prawie  zupełnie znikł, jest wręcz chłodno - oczywiście przez kontrast z poprzednimi "tropikami" - jest tu zupełnie jak na pustyni - słońce zachodzi i nagle robi się mróz! Do tego okazuje się, że kopiec, to właściwie nie jest żaden kopiec (oczywiście dla nas, którzy znamy "porządne" kopce), a raczej taka górka niezbyt wyniosła i spłaszczona z jednej strony, wygląda trochę jak takie miejsce, gdzie dzieci przychodzą sobie saneczkować w zimie (no i zapewne to robią). Nie ma nawet jak tego sfotografować, bo z każdej strony wygląda jakoś nie tak - a to za małe, a to za płaskie, a to znów za szerokie - w końcu daję sobie z tym spokój. Na szczycie umieszczona jest jakaś figura, o czym wiemy z przewodnika - chcielibyśmy ją z bliska zobaczyć i przeczytać co na niej napisano, ale na przeszkodzie stoi (a raczej siedzi) dwóch "urwisów", którzy w tym jakby nie było "świętym" miejscu raczą się piwkiem. Idziemy do góry, na widok aparatu fotograficznego młodzieńcy natychmiast się podrywają i pytają czy się usunąć (cóż za wychowanie, no, no - jestem pełen podziwu), mówię że nie, że chcę ująć tylko górę kamiennego krzyża. No i może jeszcze napis pod nim - z bliska - rok 1856, nazwisko Jaworski - znam księdza o tym nazwisku, ale jest ono raczej dość popularne. Chwilę rozmawiamy z chłopkami, którzy nawet chcą nas piwkiem poczęstować, od czego wykręcamy się delikatnie. Okazuje się, że są oni ni mniej ni więcej, tylko... - satanistami, do czego się bez krępacji nijakiej i zupełnie nie pytani natychmiast przyznają (jeden trochę nawet wygląda na "takiego", w "metalowej" skórze przerzuconej niedbale przez ramię niby sieć gladiatora, ale drugi, i to jak się okazało, ten bardziej zaangażowany w ideę, czy może po prostu bardziej "wymowny" był zupełnie "po cywilnemu" - "szara eminencja" zapewne), no i oni się spotykają co jakiś czas na tym kopcu i piją swoje (rytualne - jakżeby!) piwko, dlatego właśnie, że to miejsce jest starym miejscem kultu pogańskiego, który oni tu kontynuują, czcząc siły wszechmocnej natury, zawarte pośrednio w słodzie jęczmiennym oraz w złocistych szyszkach chmielu - Oj Chmielu, niebożę!!! - "a może jednak piweczko?" - nie dziękujemy - i w ogóle to przecież oni do Kościoła nic nie mają, i oni się nie wtrącają, i bynajmniej kotów nie jedzą, jak się to powszechnie a niesłusznie uważa - już choćby dlatego, że kot to jest święty zwierz - ale uważają, że skoro miejsce to należało niegdyś do celtyckich druidów (dla nich to pewne jak amen w pacierzu), którzy swoje święte ofiary tu składali, to nie powinno być tu tego jakiegoś kamiennego krzyża (który nagle okazuje się być bardzo piękny, bowiem właśnie padają na niego promienie zapadającego powoli słońca, które - jako przedwieczne - ma chyba głęboko w dupie całą tę pustą gadaninę i jak gdyby nigdy nic spokojnie sobie zapada), i w ogóle uważają, że krzyż należy zburzyć, a miejsce to oddać im - prawowitym następcom ich prawowitych pradziadów i prabab (to niewiarygodne jak każda ideologia - nawet tak "lewa" jak satanizm, czy też raczej - jak oni sami wolą to nazywać: "neo-pogaństwo" - nawet w swych niewczesnych snach o potędze natychmiast staje się "prawowita"!), a oni na tym miejscu założą "gontynę", czyli prasłowiańską, pogańską świątynię. Na nasze nieśmiałe obiekcje, że istnienie w tym miejscu jakiegoś centrum kultu pogańskiego jest jedynie przypuszczeniem reagują "świętym" i natychmiastowym oburzeniem - ha, przypuszczenie! - tak - oni wiedzą doskonale! - to kościelna propaganda rozsiewa niecne wątpliwości w tej materii! I zaczyna się wyliczanie wszystkich posiadłości Kościoła (Matki naszej - Przenajświętszej!) w Sandomierzu i w okolicach, i wszystkich bezeceństw, których się księżą dopuszczali, dopuszczają i będą dopuszczać, a wreszcie (i to jest punkt kluczowy aktu oskarżenia) marek samochodów jakimi się ów bezecny kler porusza. Próbujemy się grzecznie pożegnać, bo wygląda na to, że ferwor dyskusji może niebawem doprowadzić do pierwszej, "zakładzinowej" ofiary w owej dopiero projektowanej, acz przecież zmartwychwstałej "gontynie" (chyba i sam Wolter mógłby się nią łacno stać - nie o osobę, a o krew - płyn boski tu chodzi...) - ciekawe jednak - poza całym tym bełkotem - że nawet w tak świątobliwym miejscu jak Sandomierz jednak istnieje "zbrojne podziemie" - tego się nie spodziewaliśmy (chociaż... - a ten który figurki czarnoksięskie poutykał w ogrodzie Domu Długosza? - może to jeden z nich? - a w końcu kiedyś oni, lub jeśli nie oni, to następne pokolenie do nich podobne - odziedziczy tę ziemię). Ale teraz trzeba się już zbierać, tym bardziej, że naprawdę robi się ciemno, nad kopcem Salve Regina i nad bluźnierczym (tak, tak! - jak się okazało - w pewnym sensie tak!) krzyżem na jego niewielkim szczycie zapada zmierzch, i myślę jednak, że on powinien tu zostać - już choćby tylko jako element dekoracyjny, który znakomicie nadaje się do tworzenia osi fotografii przedstawiających zachód słońca - idziemy, bo czeka nas naprawdę długa droga przez ciemny las, gdzie jest taki domek jeden, który wyglądał... -  no, zupełnie jak chatka czarownicy wyglądał... - a słońce sukcesywnie zachodzi - nieodwołalnie, i  zupełnie, na dobre, i na amen już - zachodzi.

KOLEJNY DZIEŃ