DZIEŃ 4 - Sandomierz Czwartego dnia za - namową naszej gospodyni -
zamiast pójść znajomą nam już "doskonale" drogą obok niesamowitego
cmentarza i dalej do miasta - skręcamy w małą boczną uliczkę, po to, żeby zobaczyć coś,
co pozostało po I wojnie światowej. Niegdyś był w tym miejscu większy nieco
cmentarz wojenny, gdzie pochowano zarówno żołnierzy armii cesarsko-królewskiej
jak i Rosjan poległych w potyczce pod
Sandomierzem (bo raczej była to potyczka niż bitwa) . Dziś pozostał z tego tylko prosty,
brzozowy krzyż z napisem, nic z triumfalistycznego przepychu cmentarzy
galicyjskich, zwłaszcza tych z rejonu przełamania frontu w Gorlicach. Prosty
krzyż i parę słów - i może tak jest lepiej. Pozostałości cmentarza zostały
bezlitośnie zapędzone w kąt przez przezornych gospodarzy, którzy (jak nam
powiedziano) bezprawnie przesuwali płotek coraz bardziej w stronę krzyża, tak
że dziś nie sposób nawet stanąć tam i skupić się przez chwilę, bowiem ujadający
za siatką pies wielkości małego konia wydaje się mieć nieodpartą ochotę by
wskoczyć nam na plecy. Wracamy na naszą stałą trasę robiąc niewielkie okrążenie,
wychodzimy wprost na kościół Św.Pawła - w roztapiającym się od upału
powietrzu dzwonnica kościelna
sprawia wrażenie ducha dzwonnicy, a nie prawdziwego budynku - być może jest
to fatamorgana. Przechodzimy tym razem obok - nieco po macoszemu dotąd
traktowanego, co trzeba będzie niebawem nadrobić - kościoła
Św.Jakuba - być może nie jest z zewnątrz jakoś szczególnie imponujący,
ale w końcu - jest najstarszy w mieście i naprawdę porządnie gotycki. Już
"w mieście", czyli po przekroczeniu granicy włości katedralnych,
najpierw idziemy pod budynek szkoły - Collegium
Gostomianum żeby zobaczyć pięknie wyglądające na tle granatowego nieba blanki.
Ale najważniejszy punkt programu dzisiejszego dnia to Muzeum Dom Długosza - wchodzimy do
ogródka, w którym pełno jest pięknych średniowiecznych elementów
zdobniczych, których przeznaczenia nie jesteśmy nawet do końca pewni, pewne
jest jednak, że kustosz i jego pomocnicy dbają o to miejsce naprawdę, nie
widzieliśmy chyba nigdzie ładniej zagospodarowanego otoczenia, a także i wnętrza
muzeum jak tu. Obok starożytnego kamiennego
krzyża, być może upamiętniającego jakiegoś leżącego tu pod ziemią kanonika pełno
jest różnokolorowych kwiatów, które wprost mienią się w tryskającym z nieba słońcu.
W jednym rogu ogrodu znajduje się cała "plantacja" bardzo dorodnych
kaktusów, co w połączeniu z tą panującą obecnie aurą znów daje wrażenie
nieodparcie meksykańskie. Ale
to, co
jest w ogrodzie przy Domu Długosza naprawdę niesamowite, a co niezbyt uważny
zwiedzający łatwo może przeoczyć, to rozsiane na całym obszarze niewielkie,
przeważnie drewniane figurki, wyglądające zza konarów
drzew, albo wprost do nich przyczepione,
wiele z nich przedstawia zwykłe tematy ludowej sztuki religijnej - tak zwane
"świątki" - a więc wyobrażenia Jezusa bądź to "frasobliwego",
bądź dźwigającego krzyż (ten
wygląda trochę jak Piast Kołodziej!), a także Matki
Boskiej, choć zdarzają się także zupełnie już świeckie postaci wędrowca
z workiem podróżnym, a także bliżej nieokreślone wyobrażenia jak np.
dziwaczna (i raczej dość lubieżna) twarz wykonana z kory i z korą
drzewa-nosiciela się zlewająca, którą
tak dla własnej orientacji nazwaliśmy "Mahometem". Na jednym z drzew
jest wreszcie i figurka ewidentnej czarownicy
- i już nie pochodząca z pracowni ludowego rzeźbiarza, a raczej z dawnego
odpustu (to znaczy z czasów, gdy na odpustach można jeszcze było dostać
jakieś rzeczy wykonane nie ze sztucznych mas plastycznych). Wszystko to razem
sprawia bardzo dziwne wrażenie w tym, jakby nie było "świętym
miejscu" - no bo w końcu Dom Długosza należy do katedry i jest Muzeum
(między innymi) sztuki religijnej. Ma się wrażenie, jakby w tym skromnym ogródku
jakiś podstępny partyzant-rebeliant newage'owy (być może nawet jeden z pracowników
muzeum...) poukrywał skrzętnie stare diabły (nawet poprzebierane dla
niepoznaki za Jezuski!) i karmi je tu bezczelnie, wprost na łonie Kościoła
(Matki naszej), a zapewne także za jego (Kościoła) skrzętnie gromadzone
grosze! Wydaje
się to wszystko bardzo podejrzane, bo aż ciarki przechodzą kiedy się spojrzy
nieopatrznie w górę i nagle zobaczy taką roześmianą paszczę bezczelnej
staruchy niewątpliwie żywiącej się Jasiami i Małgosiami, a w międzyczasie
rzucającej uroki na bydło i odbierającej siłę męską gospodarzom. Nawet w dzień, w tym upale, robi się
trochę dziwnie - a co byłoby wieczorem....?
Niby żart, a dreszczyk przechodzi po plecach. Samo Muzeum jest wspaniałe - można
je zwiedzać godzinami, ale nie można fotografować, więc lepiej może zobaczyć
co się da na oficjalnej
stronie Muzeum - jest tam wiele informacji o eksponatach, o obrazie Łukasza
Cranacha, jest także księga gości, gdzie taki oto ładny wpis ktoś zostawił: "Po wymordowaniu 49 dominikanów, wół klasztorny, wyrwawszy się z obory, pognał za oddalającymi się pohańcami, by ich choć rogiem ubóść, a nie mogąc ich dopędzić, ponad brzegiem Wisły, na wzgórku, zatrzymał się, jęknął boleśnie i grzebiąc nogami usypał kopiec (o ćwierć mili od miasta leżący), a na nim rogiem wypisał: Salve Regina! Napis ten do dziś dnia tam widny, nie zarasta trawą." zaś w wersji drugiej brzmi podobnie, choć może nieco bardziej magicznie: "Dominikanie w dzień najazdu Tatarów odczytali w księdze martyrologium przepowiednię o własnej męczeńskiej śmierci oraz o spełnieniu się tej przepowiedni w pół godziny później.
(Jakaż dokładność prawdziwie nadprzyrodzona - przyp. PG) Po męczeńskiej śmierci 49 dominikanów ogromny byk wyrwał się Tatarom i na zboczu kurhanu wyrył rogiem pierwsze słowa śpiewanej przez dominikanów podczas zadawanego im męczeństwa pieśni
"Salve Regina" Brzmi to wszystko bardzo interesująco - droga, która prowadzi do Kopca jest interesująca nie mniej, bowiem absolutnie nie spodziewaliśmy się takich niewygód, droga wygląda zupełnie jak sto lat temu - jest to rodzaj bitej drogi kamiennej, po wybojach której toczyły się niegdyś konne zaprzęgi i wozy ciągnione przez woły. Na dodatek znajduje się przy niej zaledwie kilka domów, do tego ukrytych w głębokim mroku żywopłotów, nie będąc do końca pewnymi czy dobrze idziemy zaczęliśmy wołać w stronę kogoś, kręcącego się po podwórku - po chwili usłyszeliśmy tylko uderzenie zamykanych z furią drzwi. Przy drodze stoją niesamowite, na wpół uschnięte i chyba bardzo stare drzewa. Kiedy w końcu udaje się nam dotrzeć do kopca, okazuje się, że w czasie który spędziliśmy na niemal całkowicie zacienionej, wijącej się drodze upał prawie zupełnie znikł, jest wręcz chłodno - oczywiście przez kontrast z poprzednimi "tropikami" - jest tu zupełnie jak na pustyni - słońce zachodzi i nagle robi się mróz! Do tego okazuje się, że kopiec, to właściwie nie jest żaden kopiec (oczywiście dla nas, którzy znamy "porządne" kopce), a raczej taka górka niezbyt wyniosła i spłaszczona z jednej strony, wygląda trochę jak takie miejsce, gdzie dzieci przychodzą sobie saneczkować w zimie (no i zapewne to robią). Nie ma nawet jak tego sfotografować, bo z każdej strony wygląda jakoś nie tak - a to za małe, a to za płaskie, a to znów za szerokie - w końcu daję sobie z tym spokój. Na szczycie umieszczona jest jakaś figura, o czym wiemy z przewodnika - chcielibyśmy ją z bliska zobaczyć i przeczytać co na niej napisano, ale na przeszkodzie stoi (a raczej siedzi) dwóch "urwisów", którzy w tym jakby nie było "świętym" miejscu raczą się piwkiem. Idziemy do góry, na widok aparatu fotograficznego młodzieńcy natychmiast się podrywają i pytają czy się usunąć (cóż za wychowanie, no, no - jestem pełen podziwu), mówię że nie, że chcę ująć tylko górę kamiennego krzyża. No i może jeszcze napis pod nim - z bliska - rok 1856, nazwisko Jaworski - znam księdza o tym nazwisku, ale jest ono raczej dość popularne. Chwilę rozmawiamy z chłopkami, którzy nawet chcą nas piwkiem poczęstować, od czego wykręcamy się delikatnie. Okazuje się, że są oni ni mniej ni więcej, tylko... - satanistami, do czego się bez krępacji nijakiej i zupełnie nie pytani natychmiast przyznają (jeden trochę nawet wygląda na "takiego", w "metalowej" skórze przerzuconej niedbale przez ramię niby sieć gladiatora, ale drugi, i to jak się okazało, ten bardziej zaangażowany w ideę, czy może po prostu bardziej "wymowny" był zupełnie "po cywilnemu" - "szara eminencja" zapewne), no i oni się spotykają co jakiś czas na tym kopcu i piją swoje (rytualne - jakżeby!) piwko, dlatego właśnie, że to miejsce jest starym miejscem kultu pogańskiego, który oni tu kontynuują, czcząc siły wszechmocnej natury, zawarte pośrednio w słodzie jęczmiennym oraz w złocistych szyszkach chmielu - Oj Chmielu, niebożę!!! - "a może jednak piweczko?" - nie dziękujemy - i w ogóle to przecież oni do Kościoła nic nie mają, i oni się nie wtrącają, i bynajmniej kotów nie jedzą, jak się to powszechnie a niesłusznie uważa - już choćby dlatego, że kot to jest święty zwierz - ale uważają, że skoro miejsce to należało niegdyś do celtyckich druidów (dla nich to pewne jak amen w pacierzu), którzy swoje święte ofiary tu składali, to nie powinno być tu tego jakiegoś kamiennego krzyża (który nagle okazuje się być bardzo piękny, bowiem właśnie padają na niego promienie zapadającego powoli słońca, które - jako przedwieczne - ma chyba głęboko w dupie całą tę pustą gadaninę i jak gdyby nigdy nic spokojnie sobie zapada), i w ogóle uważają, że krzyż należy zburzyć, a miejsce to oddać im - prawowitym następcom ich prawowitych pradziadów i prabab (to niewiarygodne jak każda ideologia - nawet tak "lewa" jak satanizm, czy też raczej - jak oni sami wolą to nazywać: "neo-pogaństwo" - nawet w swych niewczesnych snach o potędze natychmiast staje się "prawowita"!), a oni na tym miejscu założą "gontynę", czyli prasłowiańską, pogańską świątynię. Na nasze nieśmiałe obiekcje, że istnienie w tym miejscu jakiegoś centrum kultu pogańskiego jest jedynie przypuszczeniem reagują "świętym" i natychmiastowym oburzeniem - ha, przypuszczenie! - tak - oni wiedzą doskonale! - to kościelna propaganda rozsiewa niecne wątpliwości w tej materii! I zaczyna się wyliczanie wszystkich posiadłości Kościoła (Matki naszej - Przenajświętszej!) w Sandomierzu i w okolicach, i wszystkich bezeceństw, których się księżą dopuszczali, dopuszczają i będą dopuszczać, a wreszcie (i to jest punkt kluczowy aktu oskarżenia) marek samochodów jakimi się ów bezecny kler porusza. Próbujemy się grzecznie pożegnać, bo wygląda na to, że ferwor dyskusji może niebawem doprowadzić do pierwszej, "zakładzinowej" ofiary w owej dopiero projektowanej, acz przecież zmartwychwstałej "gontynie" (chyba i sam Wolter mógłby się nią łacno stać - nie o osobę, a o krew - płyn boski tu chodzi...) - ciekawe jednak - poza całym tym bełkotem - że nawet w tak świątobliwym miejscu jak Sandomierz jednak istnieje "zbrojne podziemie" - tego się nie spodziewaliśmy (chociaż... - a ten który figurki czarnoksięskie poutykał w ogrodzie Domu Długosza? - może to jeden z nich? - a w końcu kiedyś oni, lub jeśli nie oni, to następne pokolenie do nich podobne - odziedziczy tę ziemię). Ale teraz trzeba się już zbierać, tym bardziej, że naprawdę robi się ciemno, nad kopcem Salve Regina i nad bluźnierczym (tak, tak! - jak się okazało - w pewnym sensie tak!) krzyżem na jego niewielkim szczycie zapada zmierzch, i myślę jednak, że on powinien tu zostać - już choćby tylko jako element dekoracyjny, który znakomicie nadaje się do tworzenia osi fotografii przedstawiających zachód słońca - idziemy, bo czeka nas naprawdę długa droga przez ciemny las, gdzie jest taki domek jeden, który wyglądał... - no, zupełnie jak chatka czarownicy wyglądał... - a słońce sukcesywnie zachodzi - nieodwołalnie, i zupełnie, na dobre, i na amen już - zachodzi. Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |