|
DZIEŃ 5 -
Sandomierz
Tego dnia wybieramy się jedynie na krótką wycieczkę, bowiem mamy w planie
jeszcze drugie wyjście, wieczorne, które ma rozpocząć
się około 22 i trwać.... nie wiadomo do kiedy - nie podejrzewamy wprawdzie, by
Sandomierz posiadał jakieś szczególnie rozbudowane życie nocne, niemniej
przede wszystkim chcemy zobaczyć jak wyglądają nocą zabytki, które podobno są bardzo ładnie
oświetlone. Wychodzimy już prawie po południu, słońce nie grzeje tak
potwornie jak wczoraj, jest gorąco, jak przez cały czas naszego
dotychczasowego tutaj pobytu, ale niebo jest jakby
nieco mniej błękitne, troszkę bardziej blade, wyblakłe - czyżby miało to wróżyć
odmianę pogody? Upały są niemal nie do zniesienia, niemniej - nagła odmiana
właśnie teraz mogłaby być niewskazana, gdyż zepsułaby jednolity jak dotąd
obraz meksykańskiego miasta, zatopionego w słońcu, pławiącego się we wręcz
zwrotnikowym skwarze, no i mogłaby zepsuć zdjęcia.
Najpierw przechodzimy obok "naszego" Cmentarza Świętopawelskiego
- dziś w ogóle nie wygląda on strasznie, ba - nie wygląda nawet tajemniczo -
z pewnej
odległości trudno w ogóle się domyślić, że za murem znajduje się cmentarz.
Dalej nasza droga prowadzi - "jak zwykle" (już możemy tak powiedzieć)
- obok
wejścia do Wąwozu Królowej Jadwigi, wchodzimy na
chwilę w głąb, by przejść jakieś sto metrów wnętrzem biegnącej korytem
Wąwozu drogi - wspaniale dziś wygląda, w tym nieco mlecznym świetle, którego wpływ
(światło przesącza się przez gęstą siatkę stojących na straży Wąwozu drzew i krzewów)
sprawia, że Wąwóz w jednym momencie okazuje się ciemny jak droga przez las z
obrazu Caspara Davida Friedricha, by znów po chwili upodobnić się do
innego złudzenia,
do prześwietlonej słońcem drogi nadmorskiej, która prowadzi wprost na plażę,
takiej drogi, przy której znajdują się niepięknie pachnące smażalnie ryb,
gdzie z przepełnionych koszy na śmieci wysypują się stosy tacek z niedojedzonymi kawałkami
ryb i frytek, pośród których to trofeów buszują mewy, i wszędzie unosi się zapach
morza, potu i taniego olejku do opalania. Tak w ogóle, to mamy dziś bardzo konkretny
cel - przede wszystkim udajemy się do pobliskiego kościoła dominikańskiego
pod wezwaniem Św.Jakuba - najstarszego kościoła w mieście, a idziemy tam, by
kościół sobie obejrzeć w miarę dokładnie i posłuchać co ma nam o nim do
powiedzenia jeden brat, którego kiedyś przechodząc obok kościoła spotkaliśmy, i który
sam zaproponował żebyśmy przyszli po południu, kiedy on ma trochę więcej
czasu i wtedy będzie nas mógł dokładnie oprowadzić. I oto jesteśmy przed
wejściem głównym. Po jakimś czasie niezwykle zagoniony brat, wyglądający
jak wyjęty wprost z popularnego wśród ludu, a chyba niezbyt właściwego z
punktu widzenia realiów historycznych wyobrażenia na temat wyglądu średniowiecznego
zakonnika nie
gardzącego dobrym jadłem i napitkiem zjawia się i zaczyna swoją bardzo długą
opowieść o tym miejscu, które musi bardzo lubić, a może nawet kochać, bowiem
potrafi w nim znaleźć wielką liczbę cech, które poczytuje za niezwykłe,
a których zdają się zupełnie nie dostrzegać obserwatorzy postronni, co - jak
wiadomo - jest dystynktywną cechą uczucia miłości. Brat ów jest gruntownie
wykształcony i właśnie pisze pracę doktorską - co widać i słychać. Po
pewnym czasie fakty, zdarzenia i różne wtrącone opowieści mieszają się nam niemiłosiernie.
W zasadzie pozostaje z nich w pamięci głównie jedna - otóż, fundator klasztoru
dominikanów - książę
Henryk Sandomierski, który brał udział w wyprawie krzyżowej, powracając przywiózł ze
sobą dwóch tajemniczych rycerzy, obcokrajowców, którym nadał ziemię w
okolicy, i którzy po śmierci zostali pochowani w kościele Św.Jakuba pod dwiema
kamiennymi płytami, na których to płytach napisy są dziś zupełnie
nieczytelne, niemniej ciekawe jest ułożenie owych płyt, które jest w jakiś sposób
niezwykłe (płyty są bądź to nierówne, nieprzystające, bądź ułożone pod jakimś
niespotykanym kątem - dokładnie tego już nie pamiętam) - co miało stanowić jakiś
znak czy też wskazówkę, a co w wiekach późniejszych doprowadziło ponoć
nawet do poszukiwania skarbów, których miejsce ukrycia owe płyty miały
rzekomo wskazywać.
A skąd i dlaczego właśnie skarby? - przecież całkiem sporo jest w kościołach płyt
na nagrobkach średniowiecznych rycerzy i nikt z tego powodu nie poszukuje skarbów! Otóż, według tradycji rycerze ci
mieli być templariuszami, których książę Henryk poznał podczas krucjaty, a później
zabrał ze sobą do Polski, tym samym ratując im życie - zagrożone niewątpliwie
przez prześladowania zakonu zakończone jego kasacją i spaleniem na stosie wielkiego
mistrza Jakuba de Molay przez zazdrosnego o potęgę i bogactwo zakonu króla Francji
Filipa Pięknego. Ładna to historia, owszem - zapamiętujemy ją - nieco tylko przekształcając.
Brat w każdym razie skarbów nie szuka, on szuka pożywek intelektualnych. Kościół
w środku jest nadzwyczaj skromny, co
trochę upodabnia go do wielkich gotyckich kościołów Wrocławia odbudowanych "w stanie
surowym", pozbawionych niemal zupełnie gromadzonego przez wieki wyposażenia
- wot i innych dowodów czci oddawanej przez wiernych temu miejscu i jego
"najemcom" - tak fizycznym jak i "duchowym". Staje się też
przez to podobny do protestanckich kościołów Skandynawii, z których celowo
usunięto katolicki przepych i nagromadzenie symboli. A jest to wynik długiego
okresu zaniedbania, w jakie popadł kościół Św.Jakuba, i z którego dopiero w naszych
czasach powoli się podnosi dzięki wytrwałej pracy dominikanów, którzy uczynili z
niego jeden z najpopularniejszych (zwłaszcza wśród młodzieży) kościołów
Sandomierza (tak, tak - tam kościoły wręcz rywalizują o wiernych!). Kościół
nie był fizycznie zniszczony, zrujnowany - np. przez wojnę, ale kilka razy się
palił, i w ten sposób stracił prawie całe wyposażenie, a także
kilkakrotnie został ograbiony. Dziś jednak jest coraz lepiej, choć zapamiętuje się głównie
witraże - pojedyncze, potrójne
i bardzo ładny zespół kilku witraży bezpośrednio nad
chórem muzycznym. Brat pozwala nam też obejrzeć przejście
prowadzące do pomieszczeń klasztornych zamieszkanych przez zakonników.
Wreszcie, kiedy już mamy się żegnać, udaje mi się jakoś przemóc i pytam
go o
coś, co przeczytaliśmy w przewodniku - mianowicie piszą tam, że w kościele można
zobaczyć umieszczone za szkłem kości tzw. "męczenników
sandomierskich" - czyli znalezione w bezpośrednim sąsiedztwie kościoła noszące
ślady okaleczeń pochodzących przeważnie od broni tnącej ludzkie kości, które
niewzruszona tradycja określa jako kości owych 49 zakonników wymordowanych
bezlitośnie przez Tatarów podczas najazdu. Brat rozkłada ręce - nie wiem czy
z ubolewania nad naszą głupią ciekawością, czy też naprawdę jest mu przykro - ale właśnie
w tę niedzielę, podczas odpustu - w dniu kiedy przyjechaliśmy do
Sandomierza - i nawet przechodziliśmy
koło kościoła Św.Jakuba i widzieliśmy jakieś ogromne chmary ludzi, które nas
skutecznie odstraszyły od wchodzenia do środka - dokonał się ostatni
publiczny pokaz
owych kości, po czym przeniesiono je i pochowano w krypcie, uznając że tak
jest bardziej godnie, i że to wystawianie kości na widok publiczny robiło z
kościoła coś w rodzaju "dziwowiska", którym ekscytowały się zwłaszcza
tłumnie nawiedzające Sandomierz szkolne wycieczki. Hmmm, tak bywa - żegnamy
się już z braciszkiem - jest nam trochę przykro, może nawet bardziej niż trochę, i
to nawet
nie przez te kości, co przez idiotyczny i jakże częsty fakt, że coś jednak
- jakby
na to nie patrzeć - ciekawego, w taki
głupi sposób ominęło nas, no dosłownie przeszło nam koło nosa. Przed kościołem
stoi zupełnie wypróchniała, wspaniała stara
lipa, o tym drzewie też opowiadają że stało tu za "czasów
tatarskich" - w Sandomierzu w ogóle wszystko co wartościowe w taki czy
inny sposób musi się odnosić do Tatarów - bez Tatara ani rusz, no po prostu
nie uchodzi! Idziemy Wąwozem
Piszczele do miasta - tym razem ominiemy i zamek i katedrę - a to w Sandomierzu
wcale nie jest takie łatwe. I znowu świetny pień
drzewa - jak przygotowany niemal specjalnie by na nim główki obcinać - no, dobrze,
może trochę za wysoki - ale w końcu Tatar potrafi! W międzyczasie poznaliśmy
alternatywną legendę na temat Wąwozu Piszczele - otóż, według tejże,
kości znajdowane
tutaj nie należą do zakonników, a do samych Tatarów! Miało to być tak:
niejaka Halina Krępianka w czasie pierwszego najazdu tatarskiego straciła
wszystkich swoich bliskich, podczas następnego postanowiła więc krwawo się zemścić
- nocą poszła do obozu tatarskiego, twierdząc, że mieszkańcy
miasta skrzywdzili jej rodzinę i proponując pokazanie tajnego lochu prowadzącego
do miasta - naiwni jak dzieci Tatarzy uwierzyli sprytnej pannie i wysłali swoich najlepszych
wojowników wraz z desperatką Haliną do owego lochu, który miał się znajdować właśnie na
dnie wąwozu Piszczele. I wtedy obrońcy miasta zasypali wejście kamieniami...
- Halinka też oczywiście
zginęła - historia wydaje się ze wszech miar idiotyczna, ale... - niech
im będzie, to w końcu kolejna opowiastka o Tatarach.
Na ścieżce nie znajdujemy wcale ludzkich kości, ale zamiast nich niejako - martwego kreta -
co tu robił? Po co wylazł ze swojej nory? Co go zabiło - kot? pies? człowiek
może? Pewnie jakiś Tatar - tych nigdzie nie brakuje. I znów docieramy do tego miejsca,
które z niewiadomych powodów wydaje mi się jakoś szczególnie urokliwe - tam
gdzie ścieżka do Wąwozu
Piszczele "wpada" do miasta, prowadzi do Ucha Igielnego po zupełnie
zwykłych, a dla mnie w jakiś sposób niesamowitych schodach.
Nie wiadomo dlaczego podobają się nam miejsca, ludzie i rzeczy - pewnie jest
tak dlatego, że to my podobamy się im - a z czego to wynika, to już zupełnie
inna sprawa. I oto przed nami znów Ucho Igielne - najpierw schody
do niego prowadzące, a potem ono samo - tym razem najpierw widziane z
dołu, a potem z góry - Sandomierz jest
jak modlitwa, jak rytuał w którym każde słowo i każdy gest ma swoje
miejsce, po którym chodzić się musi w określony sposób, co wcale nie znaczy
że zawsze tak samo - o nie! - ale ilość kombinacji jest jednak ograniczona,
nie można się tu ani zgubić, ani zdać na łaskę przedmieść, zaułków i
dróg bocznych - sieć, a w sieci wszystko jasne - Ratusz-Pająk w środku, Brama-Spiżarnia na końcu.
Idziemy teraz zobaczyć muzeum w Ratuszu - jest tu trochę starodawnych
dokumentów świadczących o świetności, i to prawdziwej świetności miasta,
łącznie z przywilejem lokacyjnym i sporą ilością dawnych map i "widoków". Na zewnątrz,
tuż spod ściany udaje się zrobić ładne zdjęcie blanków Ratuszowych w
słońcu, i jeszcze jedno - od drugiej strony - kiedy pozostał z nich zaledwie obrys, zarys
kształtu. Potem udajemy się do leżącego naprzeciw Ratusza "budynku
z trąbką", który jest tak zwaną Kamienicą Oleśnickich, należącą
przez wieki do tego znamienitego rodu, który wydał między innymi słynnego
arcybiskupa Zbigniewa. Dziś mieści się tu Poczta Polska, i małe Muzeum - niestety
dzisiaj zamknięte - na tyłach zaś jest wejście do jednej z głównych
atrakcji turystycznych Sandomierza - Podziemnej Trasy Turystycznej - która prowadzi
kilkadziesiąt metrów pod ziemią, przez dawne składy kupieckie - pod całym
starym miastem wydrążono takie lochy w czasach kiedy Sandomierz był jednym z głównych
miast na trasie pomiędzy Polską i Rusią, kupcy przetrzymywali tu swoje
towary, za co miasto pobierało stosowne opłaty i na czym nieustannie się
bogaciło. Bardzo łatwo było drążyć
wciąż nowe tunele w miękkiej, lessowej ziemi. Potem Sandomierz przestał być
centrum handlowym, podupadł, został można powiedzieć odstawiony na bocznicę,
o wiele prężniej się rozwijający Rzeszów z czasem zajął miejsce głównego
"miasta pogranicznego". A lochy wciąż były tam, gdzie je wydrążono.
Podobno ukrywali się w nich złoczyńcy, na pewno zaś wiadomo, że w czasie
okupacji próbowało w nich przetrwać kilku Żydów - nie udało się nam
niestety dowiedzieć czy z powodzeniem. Poza Żydami w lochach ukrywali się też partyzanci,
co wydaje się wręcz niewiarygodne, biorąc pod uwagę, że Gestapo mieściło
się na Rynku - ale podobno jest prawdziwe. Po II wojnie starożytne lochy - niegdyś
źródło nieustannie odnawiającego się bogactwa - spłatały
Sandomierzowi nieładnego figla, okazało się bowiem, że w chwili kiedy skarpa wiślana
uległa osłabieniu i stare miasto w niebezpieczny sposób zupełnie dosłownie
"chyli się ku upadkowi", lochy stanowią wręcz śmiertelne zagrożenie,
mogące spowodować że runie całe ścisłe śródmieście, łącznie z samym
Ratuszem. Podjęto natychmiastową akcję zasypywania i zabezpieczania piwnic -
wykonali te prace doświadczeni górnicy ze Śląska - ten niewielki fragment,
który pozostał i który jest dziś udostępniony zwiedzającym nie stanowi już żadnego
zagrożenia. Niestety, kłębiące się we wnętrzu wycieczki szkolne,
nierzadko "wyposażone" w prawdziwie krwiożercze panie wychowawczynie
skutecznie uniemożliwiają wysłuchanie obszernych wyjaśnień całkiem niewiarygodnego pana przewodnika, który wygląda zupełnie tak, jakby ubijał tu
transakcje jeszcze w czasach Jana III Sobieskiego!
Wychodzimy z podziemi i oddalamy się
trochę, żeby przyjrzeć się lepiej tej kamienicy sławnej, na którą
chyba nie zwróciliśmy dotąd należnej uwagi. Rzeczywiście, jest bardzo
ciekawa, a z drugiego brzegu rynku, wydaje
się nawet jeszcze bardziej efektowna.
I teraz znowu pojawia się to nieustannie nas prześladujące skojarzenie z
Meksykiem, znowu kolor jest lwisto-płowy, znowu to wrażenie, że zaraz na
Rynek wpadnie galopem Pancho Villa ze swoimi chłopakami w sombrerach o
szerokich rondach. Po drugiej stronie Ratusza
zaś stoi sobie jakby nigdy nic zupełnie "wodny" święty - Jan
Nepomucen i chyba czeka na jakiś lepszy moment, bo woda raczej nie chce tego
miejsca nawiedzić, coś nie ma do niego serca ostatnio. Idziemy jeszcze na ulicę
Opatowską, załatwić sprawę z
"naszym panem fotografem", jak go pieszczotliwie nazywamy, który
pomaga przetrwać adeptom cyfrowej fotografii w mieście, gdzie tak niewiele
jest komputerów. Ale o nim będzie jeszcze - na zakończenie - parę słów. Opatowską
idziemy oczywiście do Bramy, jakże śmielibyśmy
uczynić inaczej, a potem trzeba już szybko wracać, żeby jakoś doprowadzić się do
ładu i niebawem wyruszyć na nocny obchód Sandomierza.
NOC
W SANDOMIERZU
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |