strona główna album Sandomierz inne albumy

 

DZIEŃ 5 - NOC - Sandomierz

Wybierając się do Sandomierza trzeba pamiętać, że oprócz dnia, jest w nim także noc - nawet jeśli jest upał, jeśli słońce praży niemiłosiernie przez całe dni, jeśli wydaje się, że to nie może się skończyć nigdy, i że będziemy skazani na wieczną słoneczną udrękę, to trzeba sobie powiedzieć - Nie, nie będzie tak, nadejdzie noc - a w nocy całe miasto zostanie oświetlone lampami, lampy te będą przeróżnego rodzaju i wielkości i także przeznaczenia, od lamp zwykłych, ulicznych, przez lampy ozdobne, elektryczne, choć wyglądające zupełnie tak, jakby wprost przeniesiono je z wieku XIX, tyle że zamiast oleju czy nafty czy też innego palnego materiału mają wewnątrz druciki, które świecą się jakby same z siebie, a ich płomień nie drży - jak normalnych lamp, ale to tylko złudzenie, to nie jest ważne, lampy są wszędzie, królestwo lamp, uniwersum lamp, są przeważnie pojedyncze, ale zdarzają się także trójramienne, większych nie spotkaliśmy, co wcale nie znaczy że ich nie ma, że nie ukryły się gdzieś, w jakichś miejscach niedostępnych, gdzie nie dotarliśmy, oświetlają fasady kościołów, ściany zabytkowych budowli, zaułki, przejście pod Kamienicą Oleśnickich z widokiem na ulicę Opatowską, i dalej do samej Bramy, oświetlają Kościół Św.Jakuba, prawdziwie średniowieczny w tym ceglastoczerwonym świetle, i Katedrę i jeszcze z drugiej strony Katedrę i zielone, nieprawdopodobnie wręcz zielone, na tle tej otaczającej wszystko nieprzeniknionej czerni drzewa i krzaki, a nawet pająki, wielkie, wypasione pająki, które mieszkają na barierkach otaczających zamek, jest ich tak dużo, że mógłbyś pomyśleć, że to jest jesień już, wrzesień, pora pająków, ale nie - jest początek czerwiec, ale ich tu jest wszędzie pełno - brrr - ohyda, ale właściwie dlaczego taka aż ohyda, nie wie tego nikt, choć naukowcy mają taką małą teoryjkę, że lęk większej części ludzkości, a nawet jeżeli nie lęk, to przynajmniej odczucie ohydy właśnie, wywodzi się z czasów, kiedy nasi praaaaaaaaaaaaaaaadziadowie w poszukiwaniu pożywienia przemierzali ogromne obszary, w charakterze tak zwanych kultur łowiecko-zbierackich, no i łowili, ale więcej nawet zbierali i zjadali - co było po drodze - a to truskawkę (no, nie - raczej poziomkę chyba), a to grzybka, a to robaczka (świętojańskiego niestety także - łatwo go wytropić), a wtedy żyły na ziemi wielkie, o wiele większe pająki niż teraz, no i niejednokrotnie się zdarzało, że taki pająk zupełnie przypadkowo ugryzł zmierzającą w jego kierunku kosmatą jeszcze łapkę, no i właściciel później często musiał wycofać się z dalszego obiegu ewolucyjnego i nie mógł już przyczynić się do ilościowego i jakościowego wzrostu naszego najwspanialszego gatunku, który na mocy testamentu (starego dosyć) podobno odziedziczył ziemię (tylko po kim?), a to z tej prostej przyczyny, że był martwy, był trup - i właśnie dlatego mamy tak się bać i nienawidzić pająków - może - w każdym razie światła lamp w Sandomierzu oświetlają wszystko, nawet te obrzydliwe tłuste pająki wydobywają na światło nie-dzienne, pająki, których istnienia w czasie tych wspaniałych, słonecznych dni nawet nie podejrzewaliśmy, przechodząc tyle razy obok Zamku, obok tych kratek, na których aż się od nich roi, są lampy w powietrzu, są lampy wysoko na gzymsach, jest jedna, która wielkim snopem światła oświetla Ratusz, maleńkie w podcieniach przy Rynku, ukryte pośród liści, i także takie, których światło wydaje się jakieś kolorystycznie niedopasowane, jakby podmorskie, zielone, i lampy jak puchary odwrócone, z których światło w obfitości wylewa się na ziemię, niczym rozgrzana do białości surówka z pieca hutniczego, i takich też jest tu sporo, na pewno jeszcze jedna się znajdzie, wiele z nich ma pod spodem małe otworki, które sprawiają, że taka lampa wygląda jak jakieś świetliste koło fortuny, nad którym wykwita coś w rodzaju bębna zawierającego światło, a inne są zupełnie skromne, trwają przycupnięte pośród liści, a jeszcze inne - zupełnie porządne lampy, trwają jak Pan Bóg przykazał przyczepione do ścian, wychylając się ponad ulicę, jakby usłużnie wskazywały drogę, i są wreszcie lampy tryumfalne, nieodparcie przyciągające wzrok, który nie mając tu innych punktów zaczepienia, kornie się im podporządkowuje, ale trzeba już wracać, bardzo jest późno i wracamy przez Wąwóz Piszczele, bo tak jest najkrócej, najszybciej, i tu też towarzyszą nam lampy, delikatne, tajemnicze już teraz do przesady, ukryte w liściach, jakby więcej ukrywały niż pokazywały, ich srebrzyste bębny wirują wśród nocy, jak plastry miodu, i choć nie boimy się wcale piszczeli, to nagła zgroza nas ogarnia, kiedy pojawia się wśród nocy, tak cichej tu, bo bez autobusów, tramwajów, pociągów i bez wyjących na zakrętach samochodów, kiedy pojawia się głos, dźwięk, którego przez tyle wieków się bano, zanim ludzkość zmądrzała i zaczęła się bać już tylko samej siebie - głos sowy - Póóóóóóójdź, póóóóóóóójdź, póóóóóóóóóóóóójdź - dreszcz, jakby nagle znaleźć się w jakiejś niespodziewanej strefie lodu - ale po chwili przychodzi opamiętanie, tym  bardziej że - co wydaje się zupełnie niesamowite, bardziej jeszcze niż ten przeciągły dźwięk, ten lament niemalże - Póóóóóóójdź, póóóóóóóójdź, póóóóóóóóóóóóójdź - sowa jest o dwa kroki stąd, o dwa kroki od nas niemalże, siedzi na drzewie i zupełnie się nami ani niczym innym nie przejmuje, siedzi na drzewie i śpiewa - tak, bo nie tylko kanarek śpiewa - sowa także, i siedzi sobie i zupełnie się nie interesuje obecnością tych bezskrzydłych dwunogów, i jest o dreszcz od nas naprawdę - ten kształt ciemny na gałęzi, który się porusza, kiedy porusza się całe drzewo lekko muskane wiatrem, który niedawno zaczął wiać, bo zbliża się świt - ten lekko zarysowany kształt pośród liści to właśnie ona, i nawet nie zmienia, pozycji, kiedy powoli, żeby jej nie spłoszyć odchodzimy, idziemy spać, choć nie za bardzo ma to już sens, bo jest prawie dzień.

 KOLEJNY DZIEŃ