strona główna album Sandomierz inne albumy

 

DZIEŃ 6 - Sandomierz

Jak to bywa zwykle kiedy się jest gdzieś, w jakimś miejscu, w którym jest się tylko przez chwilę, i które niebawem będzie trzeba opuścić, które będzie nadal tam gdzie je pozostawimy, a perspektywa naszego powrotu do tego miejsca - nawet jeśli prawdopodobna - to często wcale nie jest pożądana, zwykle pod koniec pobytu, kiedy czasu zostało już niewiele, okazuje się jak wielu rzeczy jeszcze się nie zobaczyło, do ilu miejsc się nie dotarło, jakie się przeoczyło, a do których być może należałoby powrócić, bowiem zaledwie lekko zetknęły się one z powierzchnią naszego - usiłującego coś zrozumieć,  coś zapamiętać - umysłu. I w ten przedostatni dzień naszego pobytu w mieście "Sanu, który domierza" - do Wisły, czyli do niej wpada nieopodal - która to zupełnie fałszywa i nie wiadomo skąd wywiedziona etymologia jest bardzo rozpowszechniona, tak bardzo, że nawet ja pamiętam ją z dzieciństwa - mamy w planie odwiedzenie kilku miejsc mocno od siebie oddalonych, miejsc, które w dodatku należą do zupełnie rozmaitych kategorii - jest wśród nich nawet pewna niezwykłość przyrodnicza, co w końcu nieczęste w miastach, ale Sandomierz jest miastem niewielkim, a więc przyroda jest tu zupełnie niedaleko, na wyciągnięcie ręki niemalże, co już doskonale było widać na przykładzie choćby przecinających miasto wzdłuż i wszerz wąwozów.
Najpierw idziemy do katedry, i w końcu udaje się nam wejść do środka by sobie to wnętrze spokojnie oglądnąć. Choć, z drugiej strony nie jest to wcale łatwe, jako że jest sobota i do miasta zjechało się mnóstwo "dorosłych" wycieczek - we wnętrzu świątyni przewodnicy klepią swoje monotonne pacierze w co najmniej kilku językach. Wnętrze to ma niezwykle bogaty, barokowy wystrój - i tyle wystarczy powiedzieć - choć nie do końca, jako że nie piszemy tutaj ani przewodnika, ani prospektu reklamowego, ani niczego czego nie mógłby czytać sobie spokojnie Eskimos w swoim igloo połączonym za pomocą satelitarnej nici z wszechświatową siecią (chodzi oczywiście o polskojęzycznego Eskimosa, co w końcu przecież nie jest niemożliwe), i który czyta nie martwiąc się zupełnie ani szczegółami, ani ewentualnymi niejasnościami, ani niezgodnością z tak zwaną rzeczywistością, której i tak nie dane mu będzie nigdy sprawdzić (i nie dlatego, że nie może pojechać do najbliższego większego miasta i za pieniądze uciułane na sprzedaży foczych skór zamówić sobie podróży właśnie do Sandomierza, ale dlatego, że on po prostu nie podróżuje tak daleko, że nie musi tego robić - o tej porze roku Eskimos w swoim futrze mógłby wybitnie nie pasować do tego miejsca, do upału i całej meksykańskiej otoczki miasta Sandomierz!). Wystarczy powiedzieć, że wystrój jest bogaty, bo w zasadzie wnętrza niewiele nas obchodzą, jesteśmy nadzwyczaj powierzchowni i zdecydowanie wolimy oglądać wieże kościołów na tle nieba zachmurzonego bądź ociekającego rozpustą słońca niż zagłębiać się w szczegóły jakiejś niezwykle cennej płaskorzeźby z przełomu XIV i XV wieku. Tak już jest. Ale w katedrze sandomierskiej były dwie zdecydowanie ciekawe rzeczy, których nie można spotkać w innych miejscach i w innych katedrach - pierwszą z nich był człowiek, żywy człowiek - przewodnik, bardzo frenetyczny, strasznie pobudliwy gość, który "objaśniał wycieczkę" złożoną chyba z emerytowanych pracowników Biura Projektów w Mławie. Człowiek ten darł się tak strasznie głośno, że nawet w katedrze, która jak to katedra - też podnosi głos, jeśli ktoś mówi głośno - wypełniona była kilkujęzycznym szumem mowy ludzkiej, a także nieodłącznym od niego odgłosem przesuwających się po posadzkach stóp co chwila potrącających krzesła, które potraktowane w ten sposób zwykle wydają przeraźliwy zgrzyt, zdolny jak to mówią - obudzić umarłego. Nie dało się wprost nie słyszeć tego, co ten gość gadał - a między innymi opowiadał o tym, że nie kto inny, a jego babka, jego własna, rodzona babka z okolic Sandomierza była tą kobietą, u której ukrywał się przez całą okupację w doskonałych warunkach, po to by już uratowany i bezpieczny - oczernić ją tak straszliwie w swojej skandalicznej powieści pod tytułem "Malowany ptak" - ten renegat i żydowski zaprzaniec Jerzy Kosiński! Cóż - trudno byłoby z nim polemizować, choć nie przypuszczam by mogła to być prawda, tym bardziej że kiedy w jakiś czas później opisałem owego charakterystycznego gadatliwego osobnika znajomemu, który onegdaj przebywał w Sandomierzu, ten natychmiast rozpoznał w nim figurę znanego mu człowieka, który dosłownie "czatuje" na turystów pod katedrą i oferuje swoje "usługi". Trzeba by dobrze znać biografię Kosińskiego, miejsca jego pobytu w czasie okupacji itd. by z nim podjąć dialog - nie to jest jednak istotne, chodzi o to, że ogólnie wybitnie anty-żydowska wypowiedź pana przewodnika była jedynie rodzajem wstępu, prowadziła bowiem do konkretnego tematu związanego z sandomierską katedrą - cyklu obrazów, które zawieszone są dookoła wszystkich ścian kościoła - autorem ich jest Francuz, niejaki Charles de Prevot, a namalował on swoje dzieła w latach 1707 - 1737. Tytuł całego cyklu nosi nazwę "Martyrologium Romanum", kolejne obrazy przedstawiają różne męki na przestrzeni stuleci zadawane chrześcijanom przez ich wrogów. Pomysłowość malarza, wyrafinowanie tortur, wyraz twarzy świątobliwych kapłanów z nabożnym skupieniem patrzących na własne jelita nawijane (jak żyłka na wędkę) przez diabelsko uśmiechniętego, oturbanionego Turczyna na coś stanowiącego etap pośredni pomiędzy nabijaną gwoźdźmi maczugą zbója Madeja a wczesną formą krosna - jest nie do opisania - to trzeba zobaczyć (osoby wrażliwsze mogą potrzebować woreczka na wymiociny - powinni takie sprzedawać przed wejściem do katedry!). Zasada rządząca cyklem jest bardzo prosta - jeden męczennik przypada na każdy dzień, obrazów jest bodajże tyle, bądź prawie tyle co dni w roku - nie jestem do końca pewien, ale myślę, że gdyby nawet nie było tak wielu rodzajów wymyślnych męczarni, to nasz Mistrz Leopardo sam chętnie by kogoś pomysłowo "oporządził" niczym wachmistrz "srogi Luśnia", i tym samym sprokurował nowego "świętego" - cóż, jak to powiedział jeden z Ojców Kościoła: "Kościół zbudowany jest na krwi męczenników", czy jakoś tak... Mamy tu więc całe bataliony ścinanych, żywcem ze skóry łupionych, w oleju gotowanych, na rożnie przypiekanych - doskonałą galerię okrucieństw rodzaju ludzkiego, z tym że wszystkie owe straszności wymierzone są w Kościół chrześcijański i jego służebników oraz służebnice. Wpływ tej specyficznej szkoły na dzieci sandomierskie musi być doprawdy mocny, i na pewno wzmaga wśród ludu pobożność, bowiem jak nam nieco wcześniej opowiedział jeden z mieszkańców miasta znana zabawa dzieci szkolnych na tym polega by pójść do katedry i.... znaleźć "swojego" męczennika - tzn. takiego, który "przypada" na dzień urodzin delikwenta, co stanowić ma....  wróżbę jaką śmiercią tenże zginie! Na szczęście chyba te wróżby się nie sprawdzają, bo gdyby tak było Sandomierz zaiste stanowiłby fenomen na skalę światową. Jednak najsławniejszy z obrazów Mistrza Prevot, który w naszych czasach zyskał sławę ponowną i nawet międzynarodową, wisi w niewielkiej niszy, pod chórem. Jest to jeden z obrazów, które nawiązują do historii Sandomierza (inny obraz z tej serii przedstawia zamordowanie 41 dominikanów przez wspomnianych już tu wielokrotnie Tatarów), a przedstawia mord rytualny na dziecku chrześcijańskim dokonany jakoby przez sandomierskich Żydów w XVI wieku, za który to mord paru "pejsatych" dało głowę. Otóż - właśnie ten obraz był tematem przemowy naszego mentora-przewodnika (bezwstydnie dołączyliśmy się do grupy i "korzystaliśmy" zupełnie za darmo ze skarbnicy jego wiedzy, co nadzwyczaj go denerwowało, bowiem co chwilę spoglądał na nas z widocznym zniecierpliwieniem), który z niewymownym oburzeniem referował "szanownej grupie" - tak tytułował swoich słuchaczy - jak to "międzynarodowe Żydostwo" wtrąca się do "naszych, wewnętrznych, polskich, sandomierskich i katedralnych spraw" i żąda, ośmiela się żądać usunięcia tego obrazu jako jątrzącego nienawiść i szerzącego wyssane z palca oskarżenia względem Żydów, które przez wieki były przyczyną tylu tragedii - a wszystko to oczywiście w nawiązaniu do historii tego niewdzięcznika Jerzego Kosińskiego - tak to historie spotykają się i podają sobie usłużne dłonie ponad wiekami.... Cóż - my stanowczo uważamy, że bohomaz powinien pozostać tam gdzie jest - w końcu stanowi część tego niezwykłego boschowskiego cyklu, który powinien cały świat w kółko objeżdżać (oczywiście z przerwami - żeby uczniowie sandomierscy mieli sobie z czego wróżyć przyszłość!), tylko opatrzony odpowiednim wyjaśnieniem - że jest to głupota i efekt ciemnoty tamtego wieku - to mogłoby przynieść wiele więcej pożytku niż  wyrzucenie na śmietnik albo schowanie na stryszku. Jedyne co udało się owemu "międzynarodowemu Żydostwu" jak dotąd uzyskać, to zmiana podpisu pod obrazem, który mówi teraz, że przedstawia on mord rytualny przypisywany Żydom sandomierskim, i obawiam się, że na nic więcej nie można liczyć - przynajmniej na razie.
Przeżycia katedralne pozostaną z nami na jakiś czas - ku przemyśleniu kwestii, ale teraz trzeba się śpieszyć - niestety, czas nieubłaganie gna naprzód, a my musimy wykonać dziś bardzo bogaty plan. Teraz idziemy w góry! Tak, bowiem w Sandomierzu góry są właściwie częścią miasta i można do nich dojść po 45 minutach marszu - rzadkie to zjawisko zachodzi w Zakopanem, w Bielsku-Białej i w kilku jeszcze polskich miastach. Po drodze mijamy bramę przy ulicy Mariackiej, która zainteresowała nas ciekawym rozwiązaniem, zupełnie już dziś nie stosowanym - w erze domofonów a nawet video-domofonów - małą bramką wewnątrz wielkiej bramy, takie właśnie drzwiczki otwierał niegdyś zaspany stróż jaśnie panu wracającemu nad ranem z "birbantki", który to jaśnie pan oczywiście jak zwykle zgubił lub zapomniał klucza - ciekawe, czy w Sandomierzu też byli birbanci? Po drodze podejmujemy kolejną i znów zupełnie bezskuteczną próbę zobaczenia tej zakonserwowanej panny z kościoła Św. Józefa - trafiamy do mieszczącego się przy parafii klubu internetowo-kawiarnianego pod nazwą "Emaus", który ma bardzo surowy regulamin: nie dość, że absolutnie zakazuje picia "alkocholu", to jeszcze odmawia młodzianom prawa do palenia i przeklinania, a "niedostosowanym" grozi ni mniej ni więcej tylko "wydaleniem" - straszni ci słudzy Kościoła! - prawdziwi inkwizytorzy - ale tak być musi, jeśli chce się wychować zastępy, które wspomogą armię Archanioła Gabriela w walce z siłami ciemności - tak właśnie trzeba postępować - ostro! Stamtąd przechodzimy na drugą stronę ulicy, naprzeciwko Bramy Opatowskiej, i ruszamy w dół, wzdłuż białego ogrodzenia, należącego do klasztoru Św.Michała. Jest bardzo piękne, bardzo nastrojowe można powiedzieć (jeśli oczywiście ogrodzenie może być nastrojowe, my uważamy że tak), w dodatku wydaje się, że od wieku XVIII nie zmieniło się prawie wcale. Grube, wielkie podpory rozmieszczone są co kilkadziesiąt metrów, całość sprawia wrażenie masywne i bardzo klasztorne. Idąc dalej łatwo jest się pogubić, kilka razy udaje nam się nie skręcić źle, albo zawrócić w ostatniej chwili, bo miejsca, przez które trzeba przejść by dojść do Gór Pieprzowych są właściwie wsią, nie mają z krajobrazem miejskim nic wspólnego, i choć formalnie należą do miasta Sandomierz, to nie są to nawet przedmieścia, choć główna ulica nosi nazwę Zamiejska, co sugerowałoby jakiś, choćby pośredni jedynie związek z miastem. Ulica ta jest jednak zupełnie pusta, nie jeżdżą po niej samochody, a jeśli już to bardzo rzadko, widuje się sporo maszyn rolniczych, ludzi z takimi narzędziami jak kosy czy grabie, półnagich chłopców na rowerach, motorowerach i motorynkach. O tej porze roku miejsce to jest nadzwyczaj malownicze - prawdziwa polska wioska - zapewne w jesieni byłoby tu o wiele mniej przyjemnie, kiedy pod nogami chlupałoby rozjeżdżone błoto, a nad nędznymi dachami chałup i szop unosiłby się mglisty, szary opar mgły i dymu z palenisk. Teraz jednak - przy drodze, która zupełnie niepostrzeżenie zmieniła się z asfaltowej w zwykłą piaskową wiejską drożynę, przy której ukazują się zupełnie dziewiętnastowieczne, brązowe chatki, przywodzące na myśl wystrój pizzerii zrobionych w stylu "korsykańskim", domki niemal zupełnie już zniszczone, zapewne nie zamieszkałe, urocze w swoim beztroskim opuszczeniu, jakby zapraszały, żeby się na chwilę zatrzymać na ich progu, wejść, spojrzeć na jakieś porozrzucane rzeczy, kawałki rozebranego kaflowego pieca, rozbite kawałki dziecięcych zabawek i jakiś kwiat, taki kwiat doniczkowy, zwykły doniczkowy kwiatek, który rośnie tu wciąż, na gruzach domu, który był kiedyś jego domem i domem tych którzy opiekowali się nim, którzy powinni by stale się nim opiekować, ale nie żyją już, albo wyjechali, a on pozostał tu - zapomniany na jakimś rozpadłbym w proch parapecie, a potem spadł razem z nim, zrzucony przez wiatr, kiedy w oknach nie było już szyb, i okazało się, że jednak umie żyć bez ludzi, że ludzie tak naprawdę wcale nie są mu potrzebni, może to ten sam kwiat, a może już jego potomkowie, którzy nie pamiętają nawet Starej Rasy - tych dwunogów, którzy co rano pojawiali się z konewką pełną świeżej wody - a teraz trzeba czekać, aż woda spadnie z nieba, aż przeleje się przez zupełnie już rozpadły dach z połamanych dachówek, papy i brezentu - ale... jakoś się żyje - a to przecież jest najważniejsze. Sporo jest tu domków, które zbudowano wysoko powyżej poziomu drogi, prowadzą do nich zwykle betonowe schodki, zapewne świadczy to o tym, że droga jest bardzo stara, że jej koryto żłobi ziemię już od bardzo dawna i dlatego domy znalazły się tak wysoko ponad jej powierzchnią. Wzdłuż drogi ciągnie się płot, wykonany w ten sposób, że do rosnących przy niej drzew po prostu poprzybijano kawałki odciętych gałęzi, ten antyczny sposób "budowania" ogrodzeń jest z jednej strony zupełnie rozczulający przez swoją naiwność i nieporadność, a z drugiej wydaje się konsekwentnie i niezaprzeczalnie naturalny, nie mówiąc już o walorach estetycznych - jest to jeden z najpiękniejszych płotów jakie w życiu widzieliśmy! -  niech się schowają wszystkie siatki pod napięciem, podmurowane parkany i inne wynalazki świeżo wzbogaconych biznesmętów! Taka konstrukcja płotu świadczy poza tym dobitnie o tym, że prawdziwą intencją jego konstruktora było jedynie zaznaczenie pewnej granicy - a nie egzekwowanie jej - kogóż bowiem mogłyby zatrzymać i powstrzymać takie zapory? Przy drodze spotyka się też sporo - jak zawsze malowniczych - pni ściętych drzew, które pozostały tu jak pieczęcie, świadczące o tym, że niegdyś ich gałęzie rozpościerały się nad drogą, która być może nawet jeszcze nie była wtedy drogą - jak herby pozostałe nad bramami kamienic, których znaczenia nie jest w stanie odcyfrować już nikt  z ludzi dziś w niej mieszkających. Droga jest malownicza w najbardziej dosłownym znaczeniu tego słowa - bardziej chyba nadaje się do malowania niż do chodzenia! Jednak można ją malować nie tylko w stylu tradycyjnego niemieckiego landszaftu, mogą nam też pozować zupełnie japońskie, poszarpane wiatrem sosenki, które pozwolą łatwo uzyskać efekt malarstwa tuszowego sumi-e. A wprost z niej, z tej drogi - wpada się do Gór Pieprzowych - wpada się dosłownie, bowiem jest to po prostu pasmo niewielkich wzniesień pokrytych krzakami i siecią ścieżek, w przewodniku napisano, że być może są to najstarsze góry Europy! A już na pewno najstarsza część Gór Świętokrzyskich, które tu właśnie się zaczynają. Oczywiście określenie "góry" jest nieco przesadzone - bowiem są to zupełnie już wygładzone przez czas wzniesienia, złożone ze skały, w której przeważa ton brązowy i niebieski, i która jest tak miękka, że swobodnie można ją odrywać palcami, kruszy się warstwami i dlatego każdy może wziąć ze sobą kawałek najstarszych gór Europy! W konsystencji, a nawet w kolorze przypomina to nieco... chałwę! Jednak nie wytrzymaliśmy zbyt długo w "górach", ich największą wadą jest to, że są położone wprost nad rozlewiskami Wisły, które są wybitnie bagniste, pokryte rzęsą wodną i zielonym szlamem, co powoduje o tej porze roku, a zwłaszcza w takim upale niezwykłe ożywienie rozrodcze najbardziej złośliwej istoty wszechczasów (oprócz Jego Wysokości samego Szatana oczywiście) - a mianowicie komara. Po półgodzinie okazało się, że albo wrócimy szybko i dobrowolnie, albo tam już zostaniemy aby (zanim krew stężeje) wykarmić kilkaset tysięcy złośliwców - jak widać wybraliśmy pierwsze wyjście. Wróciliśmy do miasta zupełnie inną drogą, która prowadzi prawie cały czas wzdłuż rzeki, nie ma tu wprawdzie tak uroczych płotków, chatek i zabudowań sprzed wieku, jest za to krajobraz nieco bardziej przemysłowy, przypominający o wielkiej pracy jakiej tu dokonano w celu ujarzmienia, wzięcia w karby rzeki zagrażającej bytowi miasta i jego mieszkańców, wydaje się, że planowano jeszcze wiele innych udogodnień, których zapewne załamanie systemu gospodarki socjalistycznej nie pozwoliło dokończyć, nad Wisłą pełno jest różnych betonowych elementów nie wiadomo właściwie do czego służących - schodków w górę i schodków w dół, które kończą się nigdzie, w trawie, albo na nabrzeżu, które właściwie jest tylko nasypem, dosyć już mocno zaniedbanym i zapewne wymagającym remontu zanim pojawi się jakaś kolejna "wielka fala" - jak każdy krajobraz po-przemysłowy miejsca te emanują specyficzną melancholią, która prawdopodobnie wiąże się z poczuciem daremności wszelkich ludzkich wysiłków obracających się w nieuchronnie w pył i gruz. Jednak o ile widok bardzo starych, zrujnowanych kościołów czy zamków - miejsc stworzonych za pomocą technologii, o której lubimy myśleć, że przekraczała w pewien sposób tamte czasy i tamtych ludzi - co oczywiście napawa nas podziwem podobnym do tego, jaki wywołuje w nas małpka, która nauczyła się żonglować piłeczkami - o tyle widok zrujnowanych i niepotrzebnych już zabudowań o przeznaczeniu tak utylitarnym jak wszelkie obiekty przemysłowe i techniczne nie wzbudza takich uczuć, tym bardziej, jeśli są one od nas niewiele starsze, albo można rzec "rówieśne" - widzimy w nich tylko daremność, bezsensowne staranie, usiłowanie, w którym odnajdujemy ruiny naszych własnych planów, całego naszego życia - powoli odchodzącego, a bezowocnego (jak nam się zwykle - i na nasze szczęście! - wydaje, bowiem to właśnie poczucie daremności broni nas przed samozadowoleniem, dosięgającym jak nagłe zakażenie gangreną ludzi prostych i nie poszukujących niczego poza zaspokojeniem raczej prymitywnych dążeń i pragnień, które równie dobrze mógłby nam opisać kot czy komar - gdyby nauczono go mówić, lub też w jakiś inny sposób komunikować swoje życie wewnętrzne). Rzeka robi wielkie koło, okrąża Sandomierz w bezpiecznej odległości (na razie przynajmniej), my skracamy tę drogę i przedzieramy się mozolnie przez krajobraz miejskich ogródków działkowych - tej zupełnie nieprawdopodobnej formy istnienia przestrzeni, która pojawiła się w czasach realnego socjalizmu i na dobre zagnieździła się w pejzażach i wielkich i małych miast. Ogródki działkowe zwykle mają pewien charakter złowrogi i niepokojący - są to prawdziwe strefy przejścia, strefy graniczne, gdzie pomiędzy skleconymi z byle czego i byle jak szopami, niby-to-domkami i stojącymi pośród nich starymi krzesłami plażowymi zwykle siedzą jacyś półnadzy niby-to-ludzie, często pijani i zwracający się do siebie nie za pomocą imion, przezwisk czy nazwisk, ale raczej słów określających stopień w hierarchii rodzinnej - jak "teściu" czy "szwagier". W takich miejscach spomiędzy kawałków odrapanej dykty, pomalowanych na fiołkowy kolor ławek i wiaderek-rabatek zawierających nieprawdopodobne zestawy kwiatowe przeziera błazeńska czapka Hermesa i można spotkać naczynia ze świeżym mlekiem - najprawdopodobniej zostawione dla zapuszczającego się chętnie w takie miejsca boga Pana (oczywiście "mówi się", że to dla kotów, dzikich kotów, których swoją drogą jest tutaj pełno - ale przecież jakoś trzeba to powiedzieć, jakoś się z tego wytłumaczyć). I tak sobie siedzą ci dziwni ludzie przed swoimi rezydencjami, wynoszą z rozpadających się samochodów marki duży Fiat lub Polonez wciąż nowe rupiecie, które "wywożą na działkę" z mieszkań w blokach (w Sandomierzu, dość daleko od centrum też jest trochę bloków, niewielkie, ale są)  - czasem nawet zdarzy się stary, czarno-biały telewizor, na którym cała rodzina ogląda później transmisję z meczu, siedząc przed swą "altaną" - i niby wszystko jest przyjemne i leniwe, do dnia kiedy znów na działkach policja znajdzie ciało zamordowanej i zgwałconej kobiety, albo jakiegoś poszukiwanego od lat przestępcy, który tu właśnie ukrywał się przed dawnymi kolegami, którzy jednak w końcu wyrównali z nim rachunki. Często ciała te znajdowane są dopiero wiosną, gdy zejdą śniegi i gdy pierwsi kwietniowi działkowicze z obrzydzeniem, prowadzeni przez nieprawdopodobny smród odkrywają w swojej - tak znakomicie i starannie "wyposażonej" wszelkimi starymi gratami altanie, znajdujące się w "zaawansowanym stanie rozkładu" zwłoki (jak zwykło się wyrażać w policyjnych raportach dotyczących takich spraw). Ale dziś nie ma żadnych zwłok - to znaczy być może są, ale niewidoczne gołym okiem - jest sobota, grają radioodbiorniki - "Twoje Złote Przeboje!" - siedzący przy rozkładanych stoliczkach ludzie oglądają nas z uwagą i pytaniem na twarzach. A jeszcze dalej, już za strefą ogródków zaczyna się droga, przy której rosną prawdziwe, tak polskie i chopinowskie wierzby, element krajobrazu wręcz nieodzowny, jeśli chce się prawidłowo opisać kraj leżący nad rzeką Wisłą. Ich rosochate łby unoszą się pośród rozlewnie miękkiego, delikatnego krajobrazu jak łagodne zwierzęta, które można spotkać spokojnie pasące się przy drodze, chociaż oczywiście - jak wiadomo - takie stare, wypróchniałe w środku wierzby bywały niegdyś siedzibą diabła - co łatwo zrozumieć, patrząc na niejednokrotnie "rogate" głowy tych drzew, ale... wydaje się, że z tym diabłem to była propaganda księży... tak naprawdę, to nie był to żaden diabeł, tylko skromny bożek przydrożny, który pod korą starych wierzb mieszkał sobie spokojnie, kiedy jeszcze o żadnych księżach nikt nie słyszał, a i będzie mieszkał - kiedy już dawno ich tu nie będzie... Wierzbową drogą docieramy do miejsca, w którym zupełnie nie spodziewaliśmy się znaleźć - mianowicie do sandomierskiego bazaru, czy raczej należałoby powiedzieć "giełdy rolniczej" - czyli takiego miejsca, gdzie okoliczni gospodarze przywożą plon swojej pracy i go sprzedają bądź hurtownikom bądź odbiorcom detalicznym. Jest popołudnie, a więc sprzedaż dzisiejsza dawno się już skończyła, a jutrzejsza - jeszcze nie zaczęła, niemniej na placu kręci się sporo ludzi, unosi się zapach psujących się, lekko nadgniłych warzyw i owoców, który - o dziwo - wcale nie wydaje się szczególnie nieprzyjemny, kiedy jest tak wymieszany - nieświeże warzywa, których zapachy zachodzą na siebie, wytwarzają coś w rodzaju bukietu winnego, mającego pewien posmak kwasu i goryczy zarazem - być może tu właśnie leży jeden z sekretów sztuki perfumerskiej... Zaraz za zabudowaniami - biurami "giełdy płodów rolnych" - bo jak się okazało, tak właśnie nazywa się to miejsce natknęliśmy się na jeden z najpiękniejszych pni, jakie widzieliśmy w życiu - wydaje się, jakby za moment miał kogoś lub coś ugryźć swoją wielką, rozdziawioną gębą. Zapewne ktoś chciał ściąć drzewo, ale nie bardzo wiedział jak się do tego zabrać - no i musiał przyjść profesjonalista z piłą mechaniczną, który roboty dokończył - no chyba, że ktoś tylko tak "naciął" drzewo w jakimś celu - np. po to by spadło komuś na głowę, albo na dom, który być może stał nieopodal, albo na samochód, traktor lub konia... - różne pomysły miewają ludzie i różne ludzie miewają pomysły! Idziemy do miasta, po drodze mijamy jeszcze znakomicie skomponowany plakat reklamowy, firma "Transdźwig" (swoją drogą - cóż za nazwa nieziemska! - transowy dźwig!!!) oferuje jednym cięgiem: roboty ziemne, transport, beton i... noclegi - to chyba już po fajrancie? Wreszcie docieramy do miasta - hmmm, trzeba zacząć się powoli żegnać - najpierw z Bramą Opatowską, która jakby wiedząc, że to już ostatni raz i ostatnie zdjęcie - wydaje się zupełnie rozmyta ze zgryzoty - nic na to nie można poradzić, tak to już jest... Idziemy do "pana fotografa" i czekając aż nasza płyta zawierająca całe miasto Sandomierz zapisane w postaci różnokolorowych punktów wysunie się "z powodzeniem" (jak to ma w zwyczaju mawiać Nero-wypalacz) po zakończonej operacji z napędu CD komputera, rozmawiamy o tym i o owym - on należy do starego rodu fotografów miejscowych - jego ojciec i dziadek też się tym zajmowali, pokazuje nam trochę swoich materiałów archiwalnych, spory kawałek historii tego miasta z ostatnich dwu stuleci mieści się w tym zakładzie. Ostatnio jednak na Opatowskiej - i to bliżej Rynku! - co dla niego widać ma jakieś znaczenie, z naszego punktu widzenia ta różnica kilkunastu metrów jest zupełnie nieistotna, ale na tym właśnie polega poczucie skali zupełnie inne dla miejscowych i przyjezdnych - powstał zakład Kodaka, a to oznacza konkurencję, większe wymagania - trzeba się dostosować, tradycja musi sprostać wymogom nowoczesności. I w końcu, w trakcie tej rozmowy okazuje się, że zdjęcia, które pierwszego dnia widzieliśmy na Bramie Opatowskiej - widoki samego Sandomierza i okolic, miedzy innymi zamku Krzyżtopór z lotu ptaka - są właśnie jego dziełem - zostały wykonane z wojskowego śmigłowca na zamówienie Rady Miasta w latach 80-tych. I tak sobie gawędząc o starym i nowym w Sandomierzu nagle spostrzegliśmy, że do zakładu niepostrzeżenie weszła postać jak żywcem wyjęta z powieści Gabriela Garcii Marqueza - człowiek wyglądający jakby już nie żył, jakby zupełnie i na dobre był już martwy - blady, a właściwie blado siny, miejscami zielonkawy, w czapce typu polski powstaniec z 1864 roku oraz w zupełnie brązowych spodniach - wiek raczej nieokreślony, na pewno nie mniej niż 50, ale o ile więcej trudno określić. Następnie fotograf wita się z indywiduum tym nadzwyczaj serdecznie, sadza je na krześle, pyta o nowiny, nas przedstawia - no i zaczęła się rozmowa i dyskusja o starych czasach w Sandomierzu, o Żydach, o Rosjanach - jak zdobywali miasto, i o bohaterze Związku Radzieckiego - pułkowniku Wasylu Skopence, którego imię - jak się dopiero teraz dowiedzieliśmy, przez 35 lat nosiła... ta właśnie ulica Opatowska, przy której się teraz znajdujemy. Pisana przez zwycięzców historia mówiła, że:
"w walkach o Sandomierz szczególnie wyróżnili się żołnierze 1180 pułku piechoty ukraińskiego pułkownika Wasyla Skopenki (1912-1945) z 350 dywizji piechoty gen. mjr. Grigorija Wiechina (13 armia), którzy bezpośrednio szturmowali miasto. Mogiła płk. Skopenki - zgodnie z jego przedśmiertnym życzeniem - znajduje się na sandomierskim cmentarzu. Wdzięczni za ocalenie starej zabudowy miasta sandomierzanie wznieśli mu po wojnie pomnik i nadali pośmiertnie honorowe obywatelstwo. Za wysokie umiejętności dowódcze oraz osobistą odwagę wykazaną podczas forsowania Wisły i walk na przyczółku płk Skopenko otrzymał tytuł Bohatera Związku Radzieckiego, a dowodzony przez niego pułk zaszczytną nazwę "Sandomierskiego".
Legenda, być może również sprokurowana na użytek "pojednania ludów i narodów", nieśmiało dodawała, że motywem bohaterskich czynów pułkownika Skopenki była miłość, bowiem zakochał się on w dziewczynie z Sandomierza i chciał koniecznie ocalić miasto - tak to już ci "ludzie radzieccy" mieli - zawsze w ostatniej chwili wykonywali jakieś cudowne manewry, które ocalały całe miasta... Kiedy i niby jak ów akt zakochania miał się dokonać - tego już legenda nie precyzowała, ale - na wojnie, wiadomo - trzeba działać szybko. Nasz rozmówca miał na ten temat swoje - delikatnie mówiąc, raczej "nieparlamentarne" zdanie. Z żywości jego relacji wynikało, że jako dziecko był świadkiem owych wydarzeń - musiał więc mieć dziś ponad 60 lat. W ogóle w czasie całego naszego tu pobytu zauważyliśmy, że mieszkańcy Sandomierza dużo i chętnie opowiadają o swoim mieście - niewątpliwie dowodzi to ich poczucia związku z miejscem, w którym żyją, do tego są raczej mili i przyjaźnie nastawieni do przybyszów, co z kolei świadczy o poczuciu zakorzenienia, zadomowienia, które niejako implikuje gościnność. W pewnym momencie gość wyszedł do sklepu naprzeciwko po coś do picia, a nasz gospodarz wykorzystał chwilę jego nieobecności, by nam powiedzieć, żebyśmy się nie dziwili, że ten człowiek jest taki "osobliwy" i tak wygląda nietypowo, bo jest bardzo inteligentny i wiele rzeczy ciekawych wie i pamięta, tylko że ostatnio wyszedł z domu pierwszy raz po ponad... dziesięciu latach! Nie, żeby był wariatem - może nie do końca - ale kiedyś po prostu postanowił, że nie będzie wychodził - no i nie wyszedł - aż do teraz. Ciekawe, doprawdy - po chwili wrócił z jakąś butelką jogurtu pitnego czy czegoś podobnego, ale powiedział, że zaraz będzie musiał iść - my zaś przypomnieliśmy sobie, że czeka nas przed wieczorem i przed pakowaniem (które zawsze zabiera o wiele więcej czasu niż się planowało!) jeszcze jedno ważne miejsce do obejrzenia, powiedzieliśmy więc, że my też będziemy uciekać, pożegnaliśmy się i podziękowali i poszliśmy razem z nim, z tamtym człowiekiem, który na pewno służył kiedyś pod pułkownikiem Aureliano Buendia, i na pewno był jednym z ostatnich wiarusów, którzy dochowali mu wierności, kiedy wszystko wydawało się już zupełnie stracone... zresztą, kto wie  - być może jest to nawet sam pułkownik, jak zwykle przebrany, jak zwykle w pościgu za jakąś nową chimerą, niespożyty i nieustraszony patriarcha sennych pajęczyn. Wyszliśmy tak szybko, bo chciałem koniecznie mieć jego zdjęcie, a nie wypadało go poprosić - jakoś nie mogłem się na to zdobyć, poza tym raczej na pewno by odmówił - więc pożegnaliśmy się z nim zaraz po wyjściu od fotografa, odwróciliśmy się, po czym szybko zmieniliśmy kierunek, poszliśmy jego śladem w stronę rynku i tak udało się go uchwycić, jak skręca na rogu - z rękami po wojskowemu założonymi do tyłu, w czapce partyzanckiej i brązowych spodniach - słabo go widać, ale - teraz jesteśmy już zupełnie pewni, że to on - sam pułkownik! Gdzie w końcu miał się schronić, jeśli nie w tym meksykańskim mieście nad Wisłą?
Nad nami słońce kłębi się i szamocze z białymi chmurami - widać, że okres kanikuły chyba powoli się kończy - przechodzimy na drugą stronę rynku, żeby zobaczyć kamienicę Oleśnickich z pewnej perspektywy, jak wyłania się na tle niemal pustego (dlaczego?) rynku jak jakiś ozdobny zwierz przedpotopowy - zupełnie jest meksykańska. Przez chwilę robi nam się jakoś nieswojo - bo pomimo soboty i niepóźnej przecież godziny - rynek jest naprawdę niemal zupełnie pusty - to wydaje się naprawdę nienaturalne, zupełnie dziwne - jakby wszyscy mieszkańcy poszli gdzieś, na jakieś tajne spotkanie, na które tylko nas - obcych - nie zaproszono. Niebawem jednak ludzie pojawiają się - uczucie dziwne mija, zaciera się. No tak - trzeba zapamiętać ten widok - bo to naprawdę już tutaj po raz ostatni, no dobrze, niech będzie - jeszcze raz i na pożegnanie - Ratusz! Wpadamy jeszcze do znajdującego się nieopodal rynku sklepiku jubilerskiego, którego właściciel jest jednym z nielicznych w Polsce producentów biżuterii z krzemienia pasiastego, jednego z najstarszych wykorzystywanych do ozdoby kamieni, którego najbogatsze złoża znajdują się właśnie nieopodal Sandomierza, kupujemy jeden piękny i dość duży okaz, wyglądający zupełnie jak wykorzystywana niegdyś w charakterze pieniądza siekierka (tak zwane "płaciwo"), który nada się idealnie na coś w rodzaju talizmanu naszyjnego. Jubiler opowiada nam o swoich odkryciach związanych z krzemieniem, o poczuciu misji z tym kamieniem związanej - i rzeczywiście, na ścianach pracowni-sklepu pełno jest zdjęć z wystaw dookoła całego świata, gdzie otrzymywał nagrody za swoje prace oraz wycinków z gazet w wielu językach, które o jego pasji opowiadają. Przy okazji opowieści o poszukiwaniach krzemienia, opowiedział nam pyszną historyjkę, którą tu przytaczam - otóż,
w miejscowości Klęczanów pod Sandomierzem odkryto najstarszy zabytek obyczaju w Polsce – mianowicie w bodajże drugi dzień świąt wielkanocnych ludzie wychodzą z kościoła i idą w takie jedno miejsce – po czym wracają. Robią tak dlatego... że robili tak właśnie ich dziadowie, a wcześniej jeszcze pradziadowie itd. itd., aż do Piasta Kołodzieja. Podobno zwyczaj ma około tysiąca lat i jest związany z "odczynianiem" złego uroku rzucanego przez "uroczysko", gdzie wcześniej pogańscy przodkowie odprawiali swoje, jak to mówią księżule - "gusła". Paradne to – bo oni w ogóle nie zdają sobie sprawy z sensu i celu tego rytuału – po prostu wychodzą z kościoła, idą w to miejsce i wracają! Bez najmniejszej świadomości po co to robią! Ale nieco podobnie jest ze stosunkiem do religii większości tzw. zwykłych ludzi – w ogóle nie mają pojęcia po co to robią! Trzeba się śpieszyć - tak to już jest, że w podróży zawsze trzeba się śpieszyć - niby wyjeżdża się właśnie po to, by od pośpiechu uciec, po czym się okazuje, że czasu jest jeszcze mniej niż było go w miejscu, skąd wyjechaliśmy - zupełnie, jakby jego brak podróżował wraz z nami! Musimy jeszcze dziś pójść na najstarszy i podobno najpiękniejszy cmentarz Sandomierza, zwany Katedralnym - przechodziliśmy obok niego kilkakrotnie, nigdy jednak nie wchodząc do środka - dziś jest ostatni dzień by to zrobić, a podobno warto, bo cmentarz jest starszy niż Rakowice i Powązki, i podobno znajduje się na nim wiele starych i ciekawych grobowców. Jeszcze przed wejściem na cmentarz spotykamy pewnego starszego człowieka, który niosąc kwiaty kieruje się ewidentnie w tamtą stronę - na cmentarz, niemniej jego strój jest co najmniej nieodpowiedni - zabawnie wygląda w sportowych szortach, sportowych butach i czapce, oraz z turystyczną torbą na ramieniu - idąc tak na cmentarz - nie wiedzieć czemu budzi to w nas wielką wesołość. Na bramie cmentarza jest umieszczona data - 1792 - mniej więcej w tym czasie założono w Polsce wiele komunalnych cmentarzy - dopiero zaborcy to zrobili, wcześniej grzebano ludzi obok kościołów, co niestety prowadziło do epidemii chorób zakaźnych. Pierwsza część nekropolii nieco nas rozczarowała, być może dlatego, że w sobotni wieczór było tu bardzo dużo ludzi, być może też dlatego, że po niewielkim, kameralnym i cichym Cmentarzu Świętopawelskim spodziewaliśmy się raczej pogłębienia takiego nastroju niż jego zmiany - Cmentarz Katedralny jest zaś o wiele bardziej okazały, widać że leżą tu miejscowi "notable" - zasłużeni obywatele, członkowie starych, spokrewnionych ze sobą rodzin mieszczańskich. Wiele jest okazałych i ozdobnych nagrobków z motywem Anioła, ciekawych stożkowych stup, pomników można powiedzieć "fantazyjnych" - jak ten, w którym metalowy krzyż wyrasta wprost ze skały mającej zapewne wyobrażać Ziemię. Ale prawdę powiedziawszy tym razem zwróciliśmy o wiele większą uwagę na różnego rodzaju dziwaczności i wprost śmieszności, które jakby "niechcący" znajdują się na każdym cmentarzu, ale na tym - w szczególnej obfitości - był więc grób jakiegoś niewątpliwego służbisty i miłośnika akronimów, który (on lub jego rodzina, ale tego nie będziemy wiedzieć nigdy), uważał za stosowne przedstawić się na tej swojej ostatniej kwaterze jako: KOM.POW.INSP SAMORZ.POWIAT. - hmmm, zmarł w roku 1956 - szczyt i koniec socrealizmu, to by wiele wyjaśniało, ale urodził się w 1896 - miał więc czas by zmądrzeć! Drugą rzeczą niewątpliwie śmieszną był grób Łuckich i Buckich - niesamowite, jak to ludzie potrafią się dobrać, żeby innych rozśmieszać - zapewne drugie nazwisko, śmieszne samo w sobie, nie byłoby nawet w połowie tak rażące, jak zestawione z pierwszym, co czyni już z owych ludzi (nawet martwych) prawdziwe jaja! Natomiast już "na poważnie" bardzo ciekawy jest wybitnie modernistyczny krzyż - o niesamowicie wprost szerokich ramionach, w którego centrum znajduje się głowa Chrystusa bardziej nawet może przypominająca odciętą głowę Jana Chrzciciela, cały krzyż opasany jest prawdziwie "obozowym" zwojem zwykłego, zardzewiałego drutu kolczastego - robi wrażenie. Z tyłu za nim grób, o którym myślałem, że kryje szczątki kolejnego człowieka noszącego to samo co moje nazwisko - jak na Cmentarzu Świętopawelskim - ale okazało się, że nie - to był Grzesiuk. Znaleźliśmy też kilka ciekawostek, z gatunku takich, które zwykle nadają cmentarzom charakter, takich które zapamiętuje się czasem o wiele lepiej niż wielkie i piękne grobowce - jedną z nich był maleńki, zupełnie obłupany betonowy krzyżyk na grobie dziecka, pośród wysokich i gęstych roślin - nie można na nim już nic odczytać poza literami "Ś.P" i imieniem "Ola". Innym dość niezwykłym zjawiskiem jest blaszana tablica z wykonanym białą farbą napisem - zupełnie nieodpowiednia można powiedzieć, nie stosuje się w ogóle takich w sztuce cmentarnej - jest to nie przyjęte i dziwaczne, takie tablice widuje się czasem przy drogach, właściciele koślawymi literami wypisują na nich oferty sprzedaży bądź wynajmu gruntu, na którym tablice się znajdują, zaś na tej ktoś bardzo wyraźnym pismem wypisał słowa mówiące o "naszej zmarłej ukochanej mamusi, babci i prababci Antoninie" - i wszystko byłoby właściwe w porządku, to znaczy "normalnie" - często robi się takie prowizoryczne tablice (choć może nieco inne w kształcie i przeważnie położone na płasko), gdyby nie to, że owa Antonina zmarła tragicznie (co powoduje szczególną, choć zupełnie niemożliwą do zaspokojenia ciekawość, biorąc pod uwagę, że wedle napisu jednak była to prababcia!) w roku... 1932! Oczywiście - wyjaśnienie tego zjawiska jest proste, pewnie ktoś z rodziny niedawno tablicę odnowił, być może ktoś z prawnuków - niemniej, na tzw. pierwszy rzut oka cała sprawa wygląda dziwnie, trochę jakby ktoś sobie tu robił bezczelne komedie z nieubłaganych praw czasu. Zupełnie niechcący, robiąc zdjęcie tejże blaszanej tablicy, robię kolejny autoportret - tym razem głównie własnej ręki. Na kolejnym grobie przynależnym do gatunku interesujących znajdujemy co najmniej zaskakujący tekst: "Nino!!! Jestem z Tobą. Matka" - brzmi to bardzo tragicznie, ale też wydaje się nieco niestosowne, no bo jak napisać tak do nieboszczyka (i to jeszcze na grobie!)  - "jestem z tobą" - to takie strasznie świeckie i ziemskie się wydaje. A w ogóle to bardzo ładne imię - Nina, strasznie kojarzy się z okresem międzywojennym, kiedy było bardzo popularne (Nikodem Dyzma i jego pani!), z którego to okresu też i ten nagrobek pochodzi. Kolejna ciekawa rzecz to znów modernistyczny, betonowy krzyż - przypięty do trzech "wsporników" bardzo przypominających pomnik poległych stoczniowców w Gdańsku, dość niesamowity efekt zostaje tu wywołany przez skontrastowanie biało-szarej substancji betonu i przypiętej do niego figurki Chrystusa, która z jakichś tajemniczych, metalurgicznych powodów skorodowała zupełnie i zrobiła się niemal czerwona, czerwona jak krew, przez co wisząca na krzyżu postać jakby wydzierała się z narzuconej jej symbolicznej roli i przemocą odzyskiwała swój prawdziwy, nie zakłamany, straszliwy aspekt. Dwa najciekawsze groby tej części cmentarza (bo jest jeszcze część druga, o której istnieniu niebawem się dowiemy) to znakomity grób w kształcie schodkowej piramidy (czyżby wpływ aztecki? - czy nie mówiliśmy już, że Sandomierz to miasto meksykańskie?) z wieńczącym ją krzyżem i zupełnie upiornie (zwłaszcza w świetle zapadającego już powoli wieczoru) wyglądającą trupią czaszką na przodzie, oraz zdecydowany nasz faworyt - tajemniczo wyglądający nagrobek, który wydaje się pochodzić z czasu wcześniejszego niż rok 1792 - jego forma wydaje się tak starożytna, a w dodatku tak pełna ascezy, że wręcz zupełnie nie wygląda jak grób katolicki. Jest to po prostu wielki kawał czworograniastego kamienia - a konkretnie porfiru, daty są zatarte, ale liternictwo jest dziewiętnastowieczne. Można jeszcze dostrzec wyrytą wyraźnie w kamieniu trupią czaszkę. Co bardzo ciekawe, to niedawno przed naszym przyjściem ktoś musiał czyścić nagrobek, myć go wodą, jest bowiem cały mokry - prawdopodobnie zrobił to ktoś z obsługi cmentarza, nagrobek zapewne jest jednym z najstarszych i ma jakieś specjalne względy, nie sądzę bowiem by był to ktoś z rodziny! Kiedy na dobre zapadł już zmierzch nagle nad naszymi głowami rozległy się wystrzały brzmiące zupełnie jak armatnie - wrażenie było przerażające, wywołało wszystkie filmowe wspomnienia wojenne (śmierć Niwińskiego w ostatnim odcinku "Polskich dróg"!), wydawało się, że z nieba zaraz zaczną sypać się odłamki, a po piętnastu minutach wszystko powtórzyło się z równym nasileniem. Zapytaliśmy siedzącą nieopodal przy grobie starszą panią o co chodzi. "No, jak o co - wrony straszą! Nie słyszycie jak kraczą?" - odpowiedziała z niewzruszoną wiarą w mądrość rajców miejskich, strażników miejskich i innych palantów, którzy zawsze wiedzą lepiej co jest dobre dla społeczeństwa. Rzeczywiście, nad całym cmentarzem unosiły się stada gawronów, kraczących w bezsilnym obłędzie, w daremnej ucieczce przed zupełnie niegroźnym hukiem idiotycznych wystrzałów z jakiejś hałaśliwej "broni odstraszającej" wykonywanych na polecenie "siły wyższej" przez jakiegoś kompletnego idiotę z zapewne bardzo ważną miną lub głupkowatym uśmiechem wiejskiego kretyna. Wcześniej zupełnie nie zauważaliśmy ich obecności, przyzwyczajeni do tego, że gawrony zwykle są  w takich spokojnych miejscach w pobliżu miasta, no po prostu są, a jako że jest maj, więc jest ich więcej, bo jest sezon lęgowy, a one mają tu swoje kolonie, i właśnie niedawno wykluły się nowe czarne diabełki. Komu do kurwy nędzy zajebanej mogą przeszkadzać gawrony na cmentarzu? No, chyba, że jakaś paniusia (najpewniej małżonka radnego albo inna zdzira) dostała "order" podczas niedzielnej "wizyty u tatusia" - to by wszystko tłumaczyło. Ale póki się nie wie na pewno pozostaje to tajemnicą miasta Sandomierz i jego mieszkańców. Dobrze, że nie krzyżują gawronów i nie przybijają ich do wystawionych w górę słupów, jak to jeszcze do dziś jest w zwyczaju w niektórych wsiach. Wyobrażam sobie szacowną Radę Miejską jak podejmuje uchwałę o "prewencyjnym ukrzyżowaniu 34 gawronów w celu zapobieżenia zakładaniu gniazd przez powyższe na terenie wyżej wzmiankowanego cmentarza komunalnego". Powinno się skurwysynów utopić w gnojówce - nic innego.
Wychodząc już skręcamy jeszcze nieco w prawo, zainteresowani jakimś ciekawym nagrobkiem i oto naszym oczom ukazuje się wspomniana druga część cmentarza - otóż, jest to część... rosyjska, prawosławna. Wyjaśnienie tego faktu jest proste - w XIX wieku Sandomierz znajdował się w zaborze rosyjskim, i choć zubożały, to nadal pozostawał miastem ważnym. Ziemia Sandomierska stanowiła bardzo ważny punkt oporu podczas Powstania Styczniowego - w niedalekim Opatowie, na rynku stracono z wielką pompą jednego z najsłynniejszych dowódców oddziałów partyzanckich - pułkownika Ludwika Topór-Zwierzdowskiego. Znajdował się tu spory garnizon rosyjski, a wraz z nim oczywiście cywile - lekarze, urzędnicy i inni. Większość pochowanych w Sandomierzu Rosjan to wojskowi, choć nie tylko. Pojawiają się nawet znane nazwiska - Uljanow (tak brzmiało prawdziwe nazwisko Włodzimierza Iljicza Lenina), Zacharow, a nawet Prokofiew. Większość grobów to zwykłe, proste kamienie z tabliczką i  prawosławnym krzyżem, choć jest też kilka wielkich, imponujących pomników - na przykład grobowiec generała-majora Tarasowa, dowódcy garnizonu sandomierskiego. Dużo grobów jest zupełnie zrujnowanych, jest ich zresztą o wiele mniej niż było kiedyś -  przez lata "odzyskiwano teren" i na miejscu Rosjan chowano Polaków - nic to zresztą dziwnego, prawdopodobnie dopiero wpisanie Cmentarza Katedralnego do rejestru zabytków zahamowało ten proces. Oczywiście są to jakby na to nie patrzeć groby okupantów, i zrozumiałe jest, że ludność miejscowa nie miała (ani nie ma) ochoty ani funduszy żeby się nimi zajmować, szkoda jednak, że cmentarz powoli się rozpada, bowiem w Polsce w ogóle cmentarzy prawosławnych jest bardzo niewiele. Odwieczna nienawiść sąsiadujących plemion dała się we znaki temu miastu, które leży na trasie pomiędzy Warszawą i Moskwą, i które chyba zawsze znajdowało się na szlaku "rajdów" w jedną albo w drugą (przeważnie jednak w jedną) stronę. 
Imbecyle w międzyczasie przestały strzelać, wychodzimy stąd w pośpiechu - tego jeszcze brakuje, żeby nas tu zamknęli! - nie mamy ochoty powtarzać doświadczeń opisanych już niegdyś przez kogoś. Przed cmentarzem, nieco w bok od wejścia głównego, w nie ogrodzonej kwaterze znajdują się jakieś groby wyglądające na wojskowe - widzieliśmy je już kilkakrotnie przechodząc ulicą - wydawało nam się, że są to groby związane z II wojną światową i wyzwalaniem Sandomierza przez Armię Czerwoną, zapomnieliśmy, że sowieckie cmentarze wyglądają zupełnie inaczej, że wszystkie są utrzymane w mniej więcej podobnym, monumentalno-bufońskim stylu, a za ozdobę mają zwykle czołgi i armaty. Myśleliśmy, że są to może groby Polaków ze sprzymierzonej Armii Kościuszkowskiej. Teraz okazało się, że nie - na słabo już widocznych (zmrok zapadł bowiem nieodwołalnie) grobach nie ma nazwisk, nie ma stopni, nie ma dat - wygląda to przedziwnie, bo jest to regularny cmentarz wojskowy, wszystko jest jak być powinno - tylko nie ma żadnych napisów! W końcu wszystko się wyjaśniło - jest to ciąg dalszy tej samej, niekończącej się wojny - otóż, są to nagrobki polskich żołnierzy poległych podczas wojny ze Związkiem Sowieckim, zwanej powszechnie polsko-bolszewicką w roku 1920. W czasach "komuny" usunięto wszystkie daty, tabliczki i nazwiska - ale co ciekawe - władze w jakiś przesądny sposób obawiały się usunąć same groby, w rezultacie pozostał ten okaleczony cmentarz - jeszcze bardziej pusty i absurdalny niż zwykle wydają się uporządkowane ponad ludzką miarę cmentarze wojskowe - ludzie ci nie dość, że oddali społeczeństwu życie, to jeszcze byli później zmuszeni oddać tożsamość! 
Na żwirowanej alejce pomiędzy tymi bezimiennymi grobami leży coś czarnego - nachylamy się, żeby zobaczyć co to takiego - jest to martwy mały gawron - jeszcze zupełnie puchate, kulkowate stworzenie z ogromnym, lśniącym dziobem i podkurczonymi nóżkami - zapewne jest ich tutaj pod drzewami więcej - spadają podczas "ataków" funkcjonariuszy Rady Miejskiej, podczas tego strzelania, po prostu - ze strachu próbują uciekać, wyskakują z gniazd, a nie umieją jeszcze latać i nie wiedzą o tym. A nikomu tu nie przeszkadzają - no bo na pewno nie tym tu - nieboszczykom. I jakoś przestaje nam być smutno z powodu tych wszystkich tabliczek i prawosławnych grobów i wojen i wszelkiego zniszczenia - jakoś tak, odwracamy się i idziemy w pizdu mać - zajebany gatunek, zawsze ma to, na co sobie doskonale zasłużył, i nie ma czego żałować - zgraja kurew i pojebów. 

KOLEJNY DZIEŃ