strona główna

album Szklarska Poręba

inne albumy

 

DZIEŃ PIERWSZY - Szklarska Poręba i droga do niej, Jakuszyce


To nie jest zwykły wyjazd turystyczny, nie jedziemy do Szklarskiej Poręby po to, żeby ją zwiedzać, fotografować, obserwować, notować i badać. Nie - podobnie jak do Zakopanego jedziemy po prostu po to, żeby jeździć na nartach - biegowych na dodatek. W Polsce mało kto uprawia ten sport, w miastach prawie w ogóle jest nieznany, w okolicach górskich - trochę, od czasów niezwykłego sukcesu Józefa Łuszczka przeminęły już wieki - wtedy każdy chłopiec chciał zostać Łuszczkiem (tu cała jego piękna historia), tak jak teraz Małyszem - choć przyjdzie też czas, gdy czytający te słowa zastanawiać się będą, co to takiego był ten "małysz" - i czy aby nie należałoby go raczej z małej (skoro taki mały) litery pisać. I mało kto też wie, że w Polsce znajdują się jedne z najlepszych (podobno - tak twierdzą specjaliści) terenów do uprawiania tego sportu - oczywiście to nie te w Zakopanem, koło Krokwi, ani nawet biathlonowe tory w Kirach - tylko w Szklarskiej Porębie właśnie, a dokładniej w Jakuszycach, osadzie położonej praktycznie na granicy polsko-czeskiej, w odległości kilku kilometrów od Szklarskiej Poręby. I tam właśnie jedziemy, tam zmierzamy, ale żeby dojechać z Krakowa (w środku całkiem niczego sobie zimy) do Szklarskiej Poręby, to jest, no to nie jest łatwe, i nie da się tak na raz, na jeden dzień zrobić, a więc trzeba się zatrzymać, no i oczywiście najlepiej zatrzymać się we Wrocławiu, ale Wrocław to jest zupełnie inna historia, to jest miejsce, które nie ma sobie równych, i o którym nie umiem pisać, bo zbyt dobrze już je znam, i dlatego zrobiłem mu setki zdjęć, i nigdy nie tych najlepszych - można je zobaczyć tutaj. I dopiero następnego dnia jedziemy do Szklarskiej Poręby, to jest z Wrocławia niedaleko, trochę chyba dalej niż z Krakowa do Zakopanego, Poręba to dla wrocławian jest właśnie takie Zakopane, gdzie wyjeżdża się na weekend, na parę dni, na Sylwestra. Ale droga nie jest najlepsza,  zresztą, podobnie jak i nasza "zakopianka". Zwłaszcza teraz - wiadomo, w górach pogoda jest zmienna, i na tej trasie doświadczamy tego w pełni - raz przejaśnia się, ogromne choiny stoją przy drodze wyniosłe, majestatyczne, obsypane śniegiem jak rosyjscy dostojnicy na audiencji u cara, innym znów razem robi się ciemno, groźnie i ponuro, w prawdziwie skandynawskim stylu, mimo że o tej porze roku nie rosną  poziomki, to i tak Bergmanem na kilometr zalatuje. Potem znów jest jasny odcinek, tu to bardziej Kanada pachnąca żywicą, miło i optymistycznie. Na szerokich, otwartych obszarach zdarzają się i chwile, kiedy pojawiająca się ni stąd ni zowąd zadymka (prawdopodobnie z wznoszonych przez wiatr tumanów leżącego na nie osłoniętych przez drzewa polach, świeżego, sypkiego śniegu) powoduje praktyczną utratę widoczności, i tylko nad niesamowitą, jakby do jakiegoś pałacu prowadzącą aleją unoszą się korony parkowych drzew. Na wzgórzu nad drogą widać wieże słynnego zamku w Bolkowie, można (i warto) o nim poczytać tutaj, należy dodać, że w okresie letnim na przeciąg kilku dni zamek ten przechodzi we władanie "netoperków", czyli najgłupszej i najśmieszniejszej ze wszystkich znanych subkultur - tzw. "gotów", "goci" owi urządzają w zamku swój festiwal o nazwie "The Castle Party". Oprócz zamku, przy drodze prowadzącej ku granicy natknąć się można na wiele obiektów przemysłowych, w tym kilka całkiem sporych fabryk, które wydają się zjawiskiem wręcz księżycowym - kiedy tak stoją dymiąc z kominów w najlepsze w tym szczerym polu, pustkowiu zupełnym, zaiste diabeł chyba w tych kotłach pali, bo wokoło nie widać dosłownie żywej duszy! To pozostałości niegdyś znakomitego przemysłu, który kwitł w tym regionie jeszcze za Niemców, a także i po przejęciu hut i fabryk przez Polskę Ludową. Dziś niewiele już z tego zostało, nędzne resztki, dogasające paleniska piekielne. Są tu też zupełnie przedziwne, pośród pól położone ni to osady, ni to wioski, ni to przysiółki, słownik synonimów podpowiada mi jeszcze takie słowa jak: "stanica" (to niezłe - wołodyjowskie bardzo), "kurzeń" (aaaa - tego nie znam...), oraz "chutor" (też trylogiczne dosyć - za Kopalińskim: "chutor ros., ukr., futor, jednozagrodowa osadnicza posiadłość wiejska na słabo zaludnionych obszarach Rosji XVI-XVII w.; przysiółek osiedla albo stanicy kozackiej) - i to słowo wybieram - a więc chutory pośród pól, jednozagrodowe rzeczywiście, ale w pełni wyposażone, zdawałoby się, że w chutorze takim całą zimę przetrzymać można, bez wyjeżdżania gdziekolwiek (to bzdury oczywiście, fantazje - od czasu do czasu trzeba wyjść przecież po zasiłek dla bezrobotnych, albo do takiej fabryki międzypolnej - jak powyżej). Ale wyglądają takie chutory znakomicie - wąski pasek zupełnie zasypanej śniegiem drogi, ślad kół wydaje się, że sprzed tygodnia, dom w głębi, budynki gospodarcze obok, nikogo na podwórzu, nigdzie nikogo, pola w prawo, pola w lewo, szosa, szosą jadą - teraz rzadko, niewielu, prawie nikt, odludzie prawdziwe, w ogóle te tereny są bardzo słabo zaludnione, w końcu wielka wymiana ludności, jaka nastąpiła tu w latach 1945-46 (bodajże największa w dziejach dwudziestowiecznej Europy), nie spowodowała jakiegoś szczególnego rozwoju tych ziem, oczywiście Wrocław, sam Wrocław to co innego, to obok Poznania najbardziej prężnie się rozwijające miasto w tym kraju - ale reszta Dolnego Śląska - trudno powiedzieć. Oczywiście nie jest to nędza, nic takiego jak województwa na tak zwanej "ścianie wschodniej", ale... nie wygląda to też na jakiś szczególny rozkwit. Ogólnie charakter tych okolic pozostaje bardzo niemiecki, charakterystyczne wielkie, ciężkie, wykonane w technice tzw. muru pruskiego domy wznoszą się raz po jednej, raz po drugiej stronie drogi, im bliżej Szklarskiej Poręby i gór, tym więcej widuje się takich obiektów pełniących rolę hoteli. A w ogóle to wydaje się, że w wioskach i miasteczkach tej krainy raczej niewiele po wojnie zbudowano domów - szachulce i czerwona cegła królują tu niepodzielnie. W wielu miejscach spotkać można charakterystyczne szpalery drzew pośród pól, podobne do tych, które dawniej sadziło się wzdłuż dróg, z tą tylko różnicą, że są one pojedyncze. Prawdopodobnie miały jakieś przeznaczenie, być może służyły jako ochrona pól przed wiatrem, być może stanowiły granice posiadłości - nie wiem, ale nie wydaje mi się, by obecność tych szpalerów była przypadkowa, i by nie było ich tu więcej niż w innych regionach kraju.
Powoli zbliżamy się do celu naszej podróży, droga wznosi się coraz wyżej i wyżej, silnik rzęzi, drzewa wydają się tu nie przyprószone śniegiem, ale raczej oszronione - szron ma nieco inny odcień niż śnieg, jest raczej siwy, szaro-siwy i obrysowuje linie igieł sosnowych, a także coraz już rzadszych tutaj gałęzi drzew liściastych, liniami o wiele bardziej dokładnymi, precyzyjnymi niczym narzędzia zegarmistrza, i o ile drzewa zasypane śniegiem wyglądają jak namalowane, to takie oszronione wydają się wykonane w jakiejś niezwykle misternej technice graficznej
, robią się z nich prawdziwe drzewo-ryty.
W końcu dojeżdżamy na miejsce, teraz trzeba znaleźć naszą przystań, na mapie wszystko wyglądało bardzo prosto - jak zwykle - teraz jednak, w tym pełnym śniegu mikromiasteczku jest inaczej. Samochody ledwie poruszają się po "głównej" (w cudzysłowie, bo w zasadzie raczej jedynej z prawdziwego zdarzenia) ulicy - ciągnie się ona przez całą Porębę, w jej "dolnym biegu" rozlokowanych jest większość reprezentacyjnych hoteli, a także nieprzebrana masa restauracji, barów, pizzerii i klubów, w górnym zaś "biegu", po przejechaniu małej rzeczki i zakręcie w lewo - w stronę granicy - mieści się część bardziej oficjalna i administracyjna - urzędy, banki - tu większość budynków jest solidnie murowanych, w przeciwieństwie do "biegu dolnego", gdzie króluje raczej drewno. W sensie formalnym ulica, o której mówię jest złożona z trzech ulic o różnych nazwach, ale należy uznać, że jest to spowodowane typową dla małych miasteczek tendencją do dzielenia włosa na czworo, i tak właśnie zapamiętamy ten trakt - jako jedną, główną arterię miasta, która zakręca za rzeczką o nazwie Kamienna i dworcem kolejowym, mija charakterystyczne skały, o których więcej będzie w ostatnim odcinku tej relacji, a potem prowadzi do lasu, do wodospadu Kamieńczyka, do Jakuszyc, a wreszcie do Czech i dalej w świat szeroki. Zatrzymujemy się na chwilę, żeby zapytać o drogę - nie będzie łatwo - "wszystko zasypane, tam na górce" - hmmm, "tam na górce" powiadacie... No nic, nie ma rady - trzeba jechać - w końcu trafiamy na właściwy trop, rzeczywiście droga pnie się i pnie, koła buksują, ledwo się wleczemy - jest na górze, już widać napis - tak, właściciel powiedział przez telefon, że dojazd dobry - dla kogo dobry, dla tego dobry - jak się jeździ traktorem albo pługiem śnieżnym, to może i niezły. Zostawiamy nasz wehikuł na położonym w jako takim miejscu parkingu i ruszamy w górę. Nawet nieźle to wygląda z bliska. Właściciel, a jak się później okazało - "menedżer" raczej, czy też "administrator", czyli po prostu gość, który pilnuje interesu - bardzo zdziwiony - "eeee, ja to codziennie tu wjeżdżam" - nie wątpię, nie wątpię - przed domem stoi całkiem niezgorzej wyglądająca terenówka... Teraz trzeba jakoś wnieść  bagaże - łaskawca proponuje nam wypożyczenie sanek - dobrze, że nie za dodatkową opłatą! W celu ułagodzenia nieco zbulwersowanych już klientów (nas znaczytsia) zwraca nam uwagę, że zaletą "jego" pensjonatu jest znakomity widok na górującą nad Szklarską Porębą Szrenicę - fakt - okrutnie chełpią się tutaj tą Szrenicą - jakby nie było - takim większym pagórkiem - cóż - daleko od Tatr, to i perspektywa inna. Ganiamy tam i z powrotem z tymi sankami - krzyż pański, cholera jasna. W materii "ujeżdżonej" faktycznie przez pana "administratora" i innych posiadaczy samochodów terenowych drogi odciskają się mizerne ślady płóz "naszych" sanek. Po wwiezieniu wszystkiego "na górę" - jak już do końca pobytu będziemy mówić o tym miejscu - wychodzimy, żeby się rozejrzeć - miejsce rzeczywiście jest urocze, jest to jakaś taka enklawa starych domów-pensjonatów, wprawdzie ten "nasz" jest typową budowlą w stylu gierkowskim (choć solidnym - wydaje się, że to był dla ówczesnej "elyty" przeznaczony zaciszny zakątek), ale obok na jeszcze wyższych wzniesieniach nad drogą stoi kilka innych, jeden zwłaszcza zapadł nam w pamięć - czarny i wyniosły, wygląda na tym wzniesieniu zupełnie jak motel pana Batesa z "Psychozy" - no, może przesadzam, w tym oślepiającym świetle wcale tak nie wygląda, ale już o wiele bardziej w takim ujęciu, albo może (korzystając z otwierających możliwości percepcji prawdziwie ponadzmysłowej zdobyczy techniki komputerowej) - raczej  tak? - teraz już inna gadka, co nie? Tym bardziej, że okna naszej "placówki rekreacyjno-wypoczynkowej" (jak stoi w datowanym 1977 statucie porządkowym, wywieszonym w jakimś zakurzonym kącie), wychodzą wprost na ten demoniczny do głębi budynek. W ogóle na tej naszej "górce" jest bardzo ładnie, w dole widać pamiętający lepsze (...niemieckie...) czasy, bardzo dobrze przystosowany do panujących tu przez pół roku warunków atmosferycznych  budynek szkoły. Ale prawdziwymi skarbami tego miejsca są drzewa i skały. Drzewa, oprócz tych "zwykłych" (cudzysłów, bo żadne w ogóle drzewo nie jest zwykłe, zwykli to mogą być ludzie), znakomicie wyglądających w słońcu i śniegu zarazem, na tle oślepiającego błękitu nieba - nagle zrobił się taki oślepiający - a kiedy jechaliśmy przez pustkowia, to jakoś nie raczył - z gałązkami, które wyglądają niczym pnące się ku światłu wodorosty w akwarium ze świeżo zmienioną wodą, że aż się człowiek zastanawia - na miłość boską - gdzie schowała się ryba? W pobliżu naszej kwatery znajdują się też typowe dość dla tej okolicy, choć nam raczej słabo znane skały, taki rodzaj wielkich kamieni, które wybulwiają się wprost pomiędzy drzewami albo i nawet pomiędzy domami - bez żadnego sensu można powiedzieć (oczywiście - one znają swój sens, i na pewno jest on bardziej uzasadniony niż sens domów, a nawet drzew, w końcu to im należy się pierwszeństwo), jest ich tu sporo, stoją nawet na wprost naszych okien, a teraz, w zimie, pokryte śniegiem, wyglądają trochę jak wielkie chrząszcze, warto wdrapać się po zaśnieżonej skarpie, żeby obejrzeć je z bliższej odległości, po dotarciu jednak na samą górę, okazało się, że nie były to żadne skały (przynajmniej te dwie, inne trzeba by sprawdzić dokładniej), tylko dwa monstrualne żółwie - olbrzymy, które przywędrowały tu zapewne w celach rozrodczych (jak to żółwie) z wyspy Galapagos, być może zmierzały do morza, tylko im się kierunki pomyliły? a może nad Morze Czarne chciały dojść? no, tego to już się nie dowiemy, a na pewno nie od nich - dość, że tu śpią w swoim śnie zimowym, chrapią przez całe noce, że oka zmrużyć nie można, i czekają - na wiosnę - żeby ruszyć w dalszą drogę (żółwie to mogą bardzo długo wytrzymać bez jedzenia i picia, bez seksu już nie tak bardzo). Największym jednak bogactwem tej wypożyczonej przez nas na chwilę przestrzeni są drzewa - bajeczne wprost w śniegowych płaszczach sosny wprost z drzeworytów Hokusai'a i innych twórców ukiyo-e, jest ich tu kilka - tworzą czasem grupy siostrzane - po dwie lub trzy, ale najładniej wyglądają samotnie - delikatne obramowanie śniegowe utrzymujące się trwale na bardzo długich igłach sosnowych sprawia, że wyglądają one trochę jakby były w futerkowych kołnierzach.
Po upojnej translokacji bagażu "na górkę" trzeba wszystko porozkładać, poukładać, poprzestawiać - jak zawsze, wspaniałe jest to zawłaszczanie na chwilę tych wynajętych pokoi - niby na moment, niby bez znaczenia nasz porządek, ale - nie może go nie być! - w ciągu paru chwil wiadomo już "co gdzie będzie było" (pozwolę sobie użyć tu "czasu przyszłego pewnego" - którego można używać, kiedy mówi się o rzeczach, które wprawdzie dopiero mają się zdarzyć, ale których nie-zaistnienie w ogóle nie jest brane pod uwagę - jak np. śmierć (innych!), Sąd Ostateczny i drugie przyjście Pana Naszego Jezusa Chrystusa) przez tych parę dni, to nieodzowne, to trzeba zrobić, i jest w tym także spora przyjemność.


***

Po południu wybieramy się w stronę właściwego miejsca naszego tutejszego przeznaczenia, czyli tras biegowych w Jakuszycach. Jak się okazało, jest to wprawdzie bardzo blisko, ale - jak to w górach - ni stąd ni zowąd rozpętała się prawdziwa zadymka. Jednak upór (a zwłaszcza co poniektórych) robi swoje - dojechać, koniecznie dojechać i zobaczyć, żeby jutro wiadomo było co i gdzie. No i zaczął się problem, bo wcale niełatwo te trasy w takiej pogodzie znaleźć. Co więcej - teren biegówkowy sąsiaduje z terenem, który stanowi miejsce treningowe psich zaprzęgów - sport ten stał się jakiś czas temu do pewnego stopnia popularny, ponieważ jacyś Polacy odnieśli w nim jakieś sukcesy - tak to już u nas jest, gdyby jakiś Polak zeżarł najwięcej żywych dżdżownic na świecie, to zaraz wszyscy by to robili, i biedne ohydy pewnikiem całkiem by wyginęły. Poza tym jest dość widowiskowy ten sport i kojarzy się z książkami czytanymi w dzieciństwie (chłopcom oczywiście się kojarzy) - na temat tzw. "gorączki złota" - ze wspaniałym wiernym psem Buckiem z opowieści Jacka Londona "Zew krwi", tak że to wszystko kręci i pobudza, i powoduje pewien boom tej dziedziny. Jeździmy, kręcimy, prawie do Czech już dojechaliśmy, a śnieżysko duże i coraz większe idzie. Wreszcie znajdujemy miejsce właściwe, ale dziś nie będziemy nawet tam wchodzić - nie ma to sensu o tej porze, a poza tym będąc już w stanie raczej miernym - narciarstwo biegowe bowiem, to sport, który niewątpliwie wymaga sporej kondycji. Z daleka tylko widzimy początek trasy - słup, na którym wspiera się dzielny kabel elektryczny, który prowadzić będzie hen, hen, daleko - aż do schroniska Orle, prawie na granicy, które stanowi punkt docelowy prawie wszystkich (bo jest ich sporo - ale o tym nie dzisiaj) tras. Śniegu jest tu tyle, że naprawdę można poczuć się jak na Alasce, w jakimś Klondike czy Dawson, drzewa - sosny i świerki - a nie ułomki! - wprost uginają się pod jego ciężarem, nie widziałem chyba w życiu tyle śniegu. W Szklarskiej Porębie - w końcu tylko kilka kilometrów dalej, wcale nie jest go aż tak dużo - dlaczego? Otóż, Jakuszyce leżą w znakomicie osłoniętej kotlinie, i dlatego śnieg utrzymuje się tu bardzo długo - jak już raz spadnie to leży i leży, i tylko czeka na nowy, żeby mu napadał dla towarzystwa. A po każdym kolejnym napadzie jest go więcej i więcej, i tamten, co jest pod spodem, ani nie znika, ani nie topnieje, tylko jest - pod spodem - i tak jedna po drugiej powstają warstwy śniegu. I po tym się jeździ na biegówkach, i dlatego do tej kotliny przyjeżdżają maniacy z całej Europy podobno - super, świetnie znaleźć się w towarzystwie pobratymców-szajbusów! Drzewa stoją w swych białych uniformach niby pielęgniarki na jakimś apelu przed wyruszeniem na front, a znowu te tutaj trzy - niczym czarownice z "Makbeta" - te, co to tworzą "bezimienne dzieło" - ale za zimno dziś na czary, i jakoś nie mamy ochoty na rozmowę z tymi babami, tym bardziej, że z chwili na chwilę naprawdę rozpętuje się coraz gorsza zadymka, masy śniegu padają niemal bez przerwy - niebo nad drzewami ciemnieje coraz bardziej, choć przecież jeszcze wcale nie jest tak późno. W niedalekiej odległości przejeżdżają sanie ciągnięte przez psi zaprzęg - to oni!!! - a więc tak blisko podjeżdżają do terenów narciarskich?!? - a co będzie, jak się któryś pies urwie? - bo z doświadczenia (miejskiego wprawdzie) wiem, że niczego - duży zwłaszcza - piesek, tak nie lubi, jak pogonić niczego nie podejrzewającego narciarza biegowego szusującego w najlepsze na przykład przez nocny park - i chaps za łydkę! Czasem trzeba dobrze obracać kijami, żeby drania zniechęcić, choć właściwie to te kije należałyby się raczej panu, który zwykle szwenda się gdzieś w okolicy, a słysząc warczenie bądź ujadanie pupila, zaczyna anemicznie, niby że to go wołać. Za jakiś czas jednak natrafiamy na taki zaprzęg pozostawiony na poboczu trasy biegowej - psy siedzą w kopnym śniegu spokojnie i w niezwykłej wręcz dla tego gatunku ciszy, niemal jak posągi - od razu widać - tresura po prostu, żadnego hałasu, żadnego wycia, żadnego zbędnego wysiłku, tylko czysty medytacyjny niemal wypoczynek z otwartą na mrozie paszczą i wywalonym wielkim, czerwonym jęzorem - widać, że te stworzenia pracują, a nie zajmują się ganianiem bez sensu po okolicy jak miejskie kundle (nawet te rasowe).
Niebawem nad tym przygranicznym światem rozpętuje się prawdziwa zamieć - śnieg wieje, duje, wyje i gardłuje - nic już dzisiaj nie będzie z żadnego jeżdżenia, widzimy powracające z tras niedobitki (i psów i ludzi) - straszne! Ciekawe ilu dziś zasypało? Jak już wcześniej udało się nam zauważyć, przy drodze znajduje się dość spory budynek z napisem "Zajazd". Postanawiamy więc do niego zajechać - na nic innego nie można tu liczyć (mała kawiarnia w budynkach ośrodka narciarstwa biegowego była  zamknięta na głucho), idziemy więc - a raczej brniemy, duch jednak nas nie opuszcza, bo widzimy że za nami i przed nami wloką się (dosłownie) także inni. Wszyscy zmierzają do zajazdu. A śnieg przy drodze do niego głęboki jest dobrze na ponad metr! Okazało się niebawem, że w tym miejscu położonym na takim - jakby nie było - odludziu, kłębią się masy ludzi! Sam zajazd to budynek dość wysoki i potężny, w którym do niedawna mieściły się bodajże jakieś instytucje związane ze związkiem narciarskim, a teraz jest prywatny - pani obsługująca (zresztą bardzo miła pulpecja) coś nam długo klarowała na temat statusu ośrodka, zajazdu, hotelu i restauracji - w każdym razie raczej drogo, nie to, co w Szklarskiej. Spędzamy tam co najmniej dwie herbaty i jedną kawę - czekając, żeby się nieco uspokoił ten orkan, wyglądając tęsknie przez całkiem zaklejone śniegiem szyby, i licząc na to, że jutro będzie tu trochę spokojniej.

DZIEŃ DRUGI