|
DZIEŃ DRUGI, TRZECI, CZWARTY I PIĄTY - Jakuszyce
I udało się - następne dni (bo było ich więcej - jednak jako, że zasady
przyjęte w tych relacjach zmuszają nas do stosowania podziału na kolejne dni, to należałoby
to ująć tak: dzień drugi, ten w którym właśnie się znajdujemy, i z początku
którego usiłujemy jakoś wybrnąć, miał swoją kontynuację w postaci dnia
trzeciego, czwartego i piątego, w które to dni nie działo się nic szczególnie
innego niż w dniu drugim, a zatem dzień ten będzie jakby syntetycznym skrótem
trzech dni następujących po sobie) były odpowiednio przystosowane do
uprawiania narciarstwa biegowego. Bo wyjazd ten, jak już wspomniałem, poświęcony
był nartom biegowym
i one są tutaj najważniejsze, dla nich to przejechaliśmy taki szmat drogi, aby
znaleźć się w tym miejscu będącym Mekką wszystkich narciarzy biegowych z
Polski, Czech i Niemiec (podobno). Dzień pierwszy nie był zachęcający, oj
nie za dobrze się to wszystko zapowiadało - ten wiatr, ta zadyma, do tego mokry, skundlony,
skluszczony, stłuszczony i zglutowany śnieg - nie - to było fatalne, i już naprawdę myśleliśmy,
że to jest prawdziwy pech, bo taki kawał jechać... A jednak - wdzięczna za
nieustannie udzielane jej poparcie Natura postanowiła darować nam bolesne rozczarowanie, i od
dnia drugiego już do samego końca było w miarę przyzwoicie, tzn. dzień
drugi był zdecydowanie najlepszy, później bywały i momenty gorsze, ale nigdy
aż tak złe, jak zaraz po przyjeździe. Dziś jest słonecznie, w miarę ciepło, nie wieje strasznie, choć nieco, nie pada, aczkolwiek padało -
nic lepszego być nie może.
I oto już - obiekty
"Biegu Piastów" - z doskonale widocznymi, opartymi o ścianę
budynku nartami (taki tu zwyczaj - narty stawia się pod ścianą jak u Goyi
Francuzi Hiszpanów) - w budynku tym znajdują się biura, gdzie należy uiścić bardzo symboliczną opłatę za wstęp
na teren obiektu, a także mały bar, toalety, łazienki i szatnie - ogólnie
byliśmy nawet zdziwieni stosunkowo wysokim standardem tu panującym, gdyż
wydawało nam się dotąd, że narty biegowe to taki sport dla kilku, góra
kilkunastu wariatów, o których nikt nie dba, i którymi nikt się nie
przejmuje. Tu jednak jest zupełnie inaczej. A skąd w ogóle to kretyńskie wyrażenie
- "obiekty
Biegu Piastów"? - otóż, bieg ów, jest to największa impreza publiczna
narciarstwa biegowego w Polsce, i od niej właśnie pochodzi nazwa całego tego kompleksu -
jest to taki rodzaj dorocznego święta tej dyscypliny, bieg odbywa się zawsze w
marcu i - jak podają organizatorzy, w tej "zabawie sportowej udział bierze 6 tys. osób plus 3 kibiców"
- tak przynajmniej jest na oficjalnej
stronie Biegu, i choć jest to niewątpliwy błąd stylistyczny, to wręcz
doskonale oddaje on naturę tego sportu - zawsze więcej jest zawodników niż
kibiców, bo zawodnicy sami dla siebie są kibicami, bo w istocie narciarstwo
biegowe jest jakąś formą celebracji własnego ciała (podobnie zresztą jak
biegi długodystansowe i inne dyscypliny, które nie wymagają bezpośredniego
kontaktu z przeciwnikiem,
walki ramię w ramię). Bieg ten powstał w nawiązaniu do szwedzkiego Biegu Wazów
(w końcu narciarstwo biegowe to jest szwedzki sport narodowy), i choć
absolutnie nie ma szans na to, aby telewizje wszystkich krajów przeprowadzały
transmisje z zawodów (miejsce na wiadomości "biegówkowe" jest
zwykle gdzieś pod sam koniec każdej zimowej kroniki sportowej) - tak, jak to się
dzieje ze zwariowaną popularnością skoków (wszystkim rządzi w istocie
telewizja), skoki zawsze wprawdzie gromadziły sporą publiczność, ale jeszcze w latach
90-tych - kiedy nie było tak doskonałych jak obecnie sposobów filmowania z góry,
z dołu, z boku, spod nóg zawodnika, niemal z kamerą na jego plecach - nie było
aż
takiego szału, w Polsce oczywiście motywacje są jeszcze inne - po śmierci polskiego
papieża został bowiem już tylko Małysz, i to na nim zawisła cała duma tego
narodu (a jest ona niemała). Biegówki zaś - cóż - nawet wielkich zawodów nie da się transmitować w sposób
widowiskowy - bo co też tu w istocie filmować? Że chłop (czy baba - bo i one to
robią) jedzie na nartach i sapie? I się poci? I stęka i kwęka? I nawet nie
widać rywalizacji, bo zawodników wypuszcza się na tor co jakiś czas, i się mierzy
jak szybko dystans został pokonany, w rzeczywistości dwóch wielkich rywali może
się w czasie całego biegu nawet nie widzieć na oczy - taka jest specyfika tego
sportu, i taka już pozostanie. Po uiszczeniu, przebraniu się i przygotowaniu
duchowym przez ozdobną bramę
przechodzimy na drugą stronę, patrzymy co robią inni, zapinamy narty, i... ruszamy.
Dla postronnego obserwatora ten rodzaj wykorzystania nart jest najbardziej
nudnym z możliwych - nie ma tu żadnego upodobnienia człowieka do ptaka (a w
najgorszym razie do szybowca), jak w skokach narciarskich, i nie ma też
ludycznej atmosfery stoku zjazdowego, z grającymi na okrągło
"złotymi przebojami" - takimi, jak na przykład: "Mamma Maria Mamma",
a takoż znajdującymi się zwykle "na dole" barami, ogólnym
klimatem wesołego jarmarku połączonego z rewią mody, jaki panuje zazwyczaj w takich
miejscach. Na biegówkach jest inaczej - maszyna zwana ratrakiem
wygniata wczesnym rankiem w śniegu cztery linie (zwykle, bywa też, że jest
ich tylko dwie, i wtedy nie ma co wyjaśniać - trza pruć do przodu i finito,
ale czasem jest ich nawet aż sześć - w tym
wprowadzeniu jednak pominiemy ten bardziej już rozbudowany wariant organizacji toru biegowego) - służą one do jazdy na dwóch nogach w dwie strony - tzn.
dwie nogi osobnika A poruszając się równolegle wobec siebie i UWAGA! - w tym
samym kierunku! (¡muchas gracias querido Don Julio!) - zajmują dwie linie, analogiczne zaś dwie nogi osobnika B (w
tym wypadku nadjeżdżającego z tak zwanego - w stosunku do osobnika A - "przeciwka") poruszając
się równolegle wobec siebie, zajmują pozostałe dwie linie, warto przy tym
zwrócić uwagę na to, by - przy założeniu, że linii jest cztery - zajmować
zawsze dwie linie skrajne - tzn. 1 i 2, lub też 4 i 3, zajmowanie linii 4 i 2
lub 1 i 3 - choć teoretycznie możliwe, to nie jest wskazane, podobnie z liniami 2 i 3,
zajmowanie natomiast linii 1 i 4 w ogóle nie wchodzi w rachubę, ze względu na
ograniczony rozstaw kończyn dolnych występujący u gatunku homo sapiens.
Uprzejmie prosimy o zapoznanie się z rysunkiem wyjaśniającym schematycznie zasady korzystania z torów
biegowych. I kiedy już w miarę rozumiemy o co w tym chodzi, możemy przystąpić
do zajęć praktycznych - otóż, prawdziwy tor, w naturze - wygląda
tak - to po tym się jedzie, wciąż w przód i w przód, przed siebie, hajże
przed siebie (jakuszyckie trasy
zajmują podobno razem blisko 100 kilometrów!, najdłuższa konkurencja Biegu
Piastów odbywa się na dystansie 50 kilometrów, wyobrażenie o
rozległości i rozmachu tego przedsięwzięcia może dać jedynie spojrzenie na
świetną flashową
mapkę zamieszczoną na stronach Biegu). I kiedy tak się jedzie i jedzie,
to się nie widzi nic, albo prawie nic, tylko się czuje jak pracuje całe ciało,
i czasami jak się spojrzy wokół siebie, to się widzi majestatyczne,
przykryte kołdrami śniegowymi
wielkie świerki, które wyglądają
niemal jak jakieś olbrzymie pokrzywy, tak chyba mógłby widzieć pokrzywy jakiś
szwendający się w poszyciu krasnal. Są one tu naprawdę olbrzymie (świerki,
krasnali nie widzieliśmy, może zimą śpią w norach), ich wielkość
i gęstość powoduje właśnie, że nawet w czasie dość porywistych wiatrów
nie odczuwa się tak wielkiego dyskomfortu jak na otwartej przestrzeni - i o to
właśnie chodzi, a nie wszyscy to rozumieją - bo np. pod Krakowem, na polu golfowym
w miejscowości Paczółtowice urządzono niedawno trasy biegowe - znakomity pomysł, świetny
- w zimie nie da się w golfa, no to trzeba jakoś miejsce wykorzystać. Tak by
się wydawało, że pomysł znakomity, ale... - Paczółtowice położone są na
dość sporym wzniesieniu tuż za Krzeszowicami, które same leżą raczej wysoko, pole golfowe - jak to pole,
nie tylko golfowe - bez jednego
drzewka, bez jednego krzaczka - no bo, jakże to tak? - w golfa młócić, a kuleczka
w krzory! I kto poda? Takiej jeszcze pauperyzacji u nas nie ma, żeby z krzaków
wybiegali umorusani chłopcy niedojadający, którzy za grosz piłeczkę podadzą.
Więc co - kulkę zgubić!? Niepodobna! Ha - ta nowa "arystokracja" to
taka już jest,
że jak 50 groszy by jej do studni wpadło, to i z narażeniem życia by się wlazło
- a może się przyda na ciężkie czasy, jak już wszystkie machloje wyjdą na
jaw! - skąpi są oni jak psy na kość, a skąpi dlatego, że kradną, kto nie
kradnie - nie skąpy - bo wie, że dostał z wyższej woli, i z wyższej półki. No i
cały ten pomysł nie był jednak z najlepszych - bo po tym polu i wzgórzu takie wiatry hulają-śmigaja (nawet jeśli
kilka kilometrów dalej w ogóle ich nie było!), że się normalnie odechciewa,
trasy zawiewa - do dupy robota nie jeżdżenie. W Jakuszycach jest zupełnie
inaczej. Trasy prawie nigdy nie prowadzą przez otwartą przestrzeń, są to
specjalnie w tym celu wyrąbane w gęstym iglastym lesie drogi, podobne do tych, które
w każdym innym lesie służą do najnormalniejszego w świecie zwożenia
drewna, "doglądania" lasu i innych prac. Tutaj po prostu takich dróg
jest trochę więcej, przecinają one las pod różnymi kątami, niemniej jest
on na tyle gęsty i olbrzymi, że nie odczuwa się jakoś tej niewątpliwie niszczycielskiej
działalności. Te trasy, które są przygotowywane za pomocą ratraka
codziennie, to zwykle są trasy łatwiejsze, amatorskie, turystyczne. W weekendy, a
także przed różnego rodzaju spotkaniami, zawodami i treningami przygotowywane
są też trasy trudniejsze, "normalni" (w cudzysłowie, bo któż z nich
jest naprawdę normalny?) biegacze jeżdżą zwykle stałą trasą z "dołu"
(czyli Ośrodka w Jakuszycach) do "góry", czyli znajdującego się już
nad samą czeską granicą schroniska Orle. Nie schodząc z trasy można nawet
przekroczyć granicę - jest takie specjalne turystyczne przejście, i w jego
okolicach zdarzało się nam spotykać sporo ludzi mówiących po czesku (tzn.
oni przyjeżdżają "do nas", bo te trasy znajdują się właśnie po
"naszej" stronie, nie wiem czy w ogóle Czesi mają tam takie, w miejscowości
przygranicznej Harrachov znajduje się natomiast jedna z największych na świecie
skoczni narciarskich - tzw. skocznia mamucia). W ogóle napotkaliśmy na trasach chyba więcej
nie-Polaków, niż Polaków - poza Czechami, najwięcej oczywiście było Niemców,
raz że mają blisko, dwa że mają tanio, trzy... że są u siebie - i jest to
oczywiste. Wielu Niemców zauważyliśmy też wśród tych ludzi od psich zaprzęgów,
szczególny klimat, i można powiedzieć - szacunek - wzbudzała harda i
twarda, verfluchte banditen, mowa niemiecka skierowana do tych bezrozumnych
bestyj, które jako żywo - zdawały się ją pojmować i estymą darzyć (choć
zapewne biczyskiem wcześniej ku zrozumieniu owemu zostały przysposobione). Ale -
chrzanić Niemców i Czechów - pierwsi są wszędzie, a drudzy są zawsze
blisko, niczym Always - było tam też prawdziwe zatrzęsienie Szwedów i innych Skandynawów
(ciekawe - narciarstwo biegowe to ich narodowy sport, a przyjeżdżają tutaj - zobaczyć
jak tu jest? a może warunki są tu ciekawe, i oni jako znawcy przedmiotu są w
stanie to docenić? - nie wiem do końca, nie rozumiem co gadają, wikińskich języków
ani w ząb), a także - Słowianie Południowi (Chorwaci? Słoweńcy? Radovan Karadžić?),
Angole, Francuzi, Hiszpanie (jeśli nie Latynosi), Ruscy i Ukraińcy oczywiście,
a nawet - Murzyn! - amerykański najprawdopodobniej, sądząc z wymowy - ten był
najlepszy - jechał i co chwilę się przewracał prosto w śnieg, machał łapkami
z radochy, potem taplał się w śniegu jak dzidzi, zaśmiewając się przy tym do rozpuku
- podobnie zachowują się młode koty, które pierwszy raz widzą śnieg i próbują
go łapać - a ten czarny kotek miał już swoje lata, sądząc
z siwizny, ale wiele mądrzejszy to chyba nie był. Poza tym zwraca uwagę ogromna
rozpiętość wiekowa uczestników tej zabawy - od dzieci, przyuczanych od małego
przez rodziców-maniaków, do ludzi raczej starszych (i jednocześnie wyglądających przy
tym na całkiem "czerstwych" - biegówki znakomicie wpływają na układ krążenia
i przeciwdziałają otyłości - stąd ten wygląd zapewne). Tak więc sobie pod
tymi świerkami wspaniałymi
przez kilka dni hasaliśmy. Poza samymi trasami jako takimi, które niewątpliwie
są dziełem rąk i narzędzi ludzkich, praktycznie nie ma w okolicy śladów
cywilizacji, jedynie przy tej "podstawowej" trasie do schroniska Orle, nad
głowami dostrzec można przewijający się pośród wierzchołków drzew
tajemniczy kabel - jest to
prawdziwy kabel przymierza, kabel
zasilający, który prowadzi prąd elektryczny - tę krew całego naszego świata
- do
schroniska, a co pewien czas zauważyć można uginający się wręcz pod śniegiem
słup energetyczny. Już na
miejscu, w schronisku, dowiedzieliśmy się, że w sezonie zimowym (a trzeba
pamiętać, że śnieg zalega na Polanie Jakuszyckiej zwykle ponad 150 dni w
roku! - tzn. jak spadnie w listopadzie, to leży już do kwietnia, a czasem nawet
podobno do maja - oczywiście, pod warunkiem, że w listopadzie spadnie, co nie
zawsze jest takie pewne w naszym zmiennym ostatnio klimacie) niejednokrotnie
zdarza się, że śniegowa okiść przerywa kable i trzeba sobie radzić bez prądu
- zupełnie jak za dawnych (dobrych??? - eeeee tam...) czasów. Już docieramy
na polanę, na której mieści się
schronisko Orle (jak nam wytłumaczono, nazwa bynajmniej nie jest polskim
przymiotnikiem - pochodzi z języka czeskiego), obok samego, właściwego schroniska mieści się tu kilka innych
budynków, w schronisku znajduje się zresztą niewielka wystawa starych
fotografii, z niemieckich jeszcze czasów, gdzie w obrazach opowiedziana została
cała
historia tego miejsca - niegdyś była się tu całkiem spora osada,
zbudowana wokół huty szkła, która mieściła się tu od połowy
XVIII do końca wieku XIX. Warto wspomnieć, że schronisko posiada swoją
stronę internetową,
gdzie jest przedstawione wszem i wobec, ze wszystkich stron, a jeśli ktoś
ciekaw jest samej jego historii, niech na skróty wskoczy tutaj
(można zobaczyć wiele starych pocztówek ukazujących to miejsce). Dziś nie
wygląda ono może zbyt okazale, ale zwraca uwagę taki wyrąbany w samym środku
lasu placek, jak odcisk stopy Białego Olbrzyma, na środku którego stoją te
chatki, a obok nich na przykład taka oto beczka
- po co i na co komu ona tu - nie wiadomo. Przed budynkiem stoją jeszcze - z lata pozostałe
- szerokie ławy, na których zapewne
wspaniale jest po długiej drodze postawić duże piwo - w lecie oczywiście,
bo teraz - raczej groziłoby to pozostaniem tutaj... - do lata! Sam budynek
schroniska jest konstrukcją niebanalną, nie jest to zwykły dom, a zbudowany z
ciosowego kamienia mały zameczek, czy
raczej bastion, postawiony w typowym dla cesarskich Niemiec - z drugiej połowy
XIX wieku - stylu. Charakterystyczne łukowe okna
przywodzą na myśl wiele budynków, które zobaczyć można choćby we Wrocławiu.
Przed schroniskiem umieszczono specjalne stelaże, na których można oprzeć
narty i kije, i zapewne jest to jedyne miejsce w Polsce, które do tego
stopnia podporządkowane jest temu sportowi i wygodzie jego amatorów. Budynek zwieńczony jest śmieszną
wieżyczką, w której miał podobno
znajdować się dzwon, który wzywał robotników do pracy, kiedy masa szklana
była już gotowa do obróbki, a później, kiedy hutę już zlikwidowano, i jej
dawne budynki zaczęły służyć niemieckiej straży granicznej i służbom leśnym,
dzwon ten miał za zadanie wzywać i ostrzegać błąkających się podczas gęstych
mgieł (często się tu w lecie i w jesieni pojawiających) wędrowców. W środku,
oprócz wspomnianej powyżej wystawy starych zdjęć jest normalne wnętrze
schroniskowe, z bardzo miłym panem właścicielem, herbatą z bardzo miłym
rumem i masą (nie zawsze tak miłych) turystów i biegaczy wszelkiej maści,
wieku i narodowości. Oprócz elementu ludzkiego,
występuje tu także gatunek Canis canis, reprezentowany przez dwa - na
pierwszy rzut oka przerażające - baskerwile, które jednak niebawem zostały nam
przedstawione jako... Cymbał i Śnieżka. Cymbał jest wielkim, spasionym
wilczurem, który z miną godną buddyjskiego mnicha czekał cierpliwie do
samego końca batonika, wzrokiem jedynie zmuszając gościa, do oddania należnej
mu dziesięciny - doszło wręcz do tego, że kupowało się dwa batoniki - jeden dla
siebie, drugi dla Cymbała. Cymbał raczej nie lubił przy takiej pogodzie
wychodzić na śnieg. Co innego Śnieżka - ta - jak to na śnieżkę przystało,
nie dość, że wolała raczej przebywać na dworze, niż w zatęchłej
izbie, to jeszcze bardzo lubiła pozować do zdjęć,
nie pobierając, w przeciwieństwie do Cymbała żadnych opłat. Schronisko Orle
było więc każdorazowym celem, bądź nieodzownym przystankiem na naszej
drodze przez góry i lasy Polany Jakuszyckiej, miło było pomyśleć, padając
już na pysk ze zmęczenia, i widząc na zamieszczonej przy tzw. punkcie węzłowym
mapie (a trzeba przyznać, że takie mapy, na solidnych drewnianych tablicach są
tu prawie wszędzie, bez nich bardzo łatwo byłoby się zgubić, co i raz -
nawet pomimo tablic - nam się udało, było to bardzo nieprzyjemne uczucie, jak każde
zagubienie, ale tu, tym bardziej potęgowane przez niezaprzeczalnie oczywisty
fakt, że jeśli nie spotkamy jakiegoś maniaka jeżdżenia po ciemku /co
sami bardzo lubimy robić - ciemny las, który w końcu nigdy do końca ciemny
nie jest, świecący w mroku śnieg, i widoczny tylko na kilka metrów tor, mają ogromną moc, kto wie, czy możliwość uprawiania tego sportu nawet w
prawie zupełnej ciemności, nie jest jedną z największych jego atrakcji dla
dusz skłonnych do melancholii i oderwania, w takich warunkach jego medytacyjna natura
staje się nawet mocniej odczuwalna/ to będzie z nami naprawdę krucho!), że do
"Orla" (tak mówią tutaj wszyscy, i
nawet właściciel schroniska tak na swojej stronie ten wyraz odmienia, choć nie jest to prawidłowe -
powinno być raczej - "do Orle" - a już na pewno nie - "do
Orlego") pozostał tylko jeden czy dwa kilometry. Bardzo ciekawy widok
stanowiły stojące tuż przy wjeździe na teren schroniska trzy
świerki, wraz ze sterczącym obok nich "na czwartego" jakimś takim
dziwnie rozczapierzonym harapem-harcapem-chabaziem, stanowiącym część ogrodzenia
- strasznie ten widok wydał mi się indiański, pachniał czymś do gruntu
pierwotnym, imieniem Tecumseh, a także książką pod tytułem "Ziemia Słonych Skał"
- tego dziwnego, nie do końca, i nie od początku wiadomo czy prawdziwego, piszącego
po polsku pół-Indianina z Radomia, który używał imienia Sat-Okh.
Zmierzch już zapada nad zupełnie
zasypanymi budynkami towarzyszącymi niejako schronisku Orle w jego
nadgranicznej samotnej służbie, wracać najlepiej
było zwykle po ciemku, choć zdarzył się też raz mały wypadek zgubienia
szlaku na krzyżujących się śladach (a jest ich sporo, trasy bowiem zbiegają
się, rozbiegają, i tak w kółko), które w dzień wydają się jasne i
przejrzyste, a w nocy już nie tak bardzo... Udało się wyjść z tego cało, ale
tylko dzięki pomocy napotkanego Szweda, który po niemiecku (!!!) próbował
nam wytłumaczyć, że "recht und links" - i jakoś się udało. Pomimo
tego jednak, przyjemność jazdy na świszczących
na zamarzniętym śniegu nartach z czarnymi masywami skał ściany lasu po lewej
i po prawej, z wyrąbanym nad głową korytarzem w gwiazdy, gdzie (jeśli mróz,
a zwykle był) widać całe ich roje, zwoje, plejady i meneady*
przelewające się z lewej na prawo i z prawej na lewo, ze wschodu na północ,
i z północy na wschód - w zależności od tego, w którą stronę skręci tor
- jest przyjemnością, którą doceni nie tak wielu, ale jeśli już to zrobi,
to zwykle naprawdę i do głębi.
Trzeba już jechać - bo trochę światła jeszcze zostało, i płoną w nim te polarne
choiny, a szlak już czeka - niemożliwy do zgubienia, choć łatwy do poplątania
- ruszamy!
* "menear"
(hiszp.) - poruszać, przesuwać coś z jednej strony na drugą, kierować czymś,
poruszać głową, kręcić czymś, prowadzić interes, robić coś szybko, pilnie, śpieszyć się, śpieszyć
DZIEŃ SZÓSTY
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |