strona główna album Szklarska Poręba inne albumy

 

DZIEŃ SZÓSTY - Szklarska Poręba (wodospad Kamieńczyka) i Harrachov

Dnia szóstego wybieramy się pojeździć trochę po okolicy, pozwiedzać co się da - w takich warunkach, jakie są - które nadają się i owszem, do uprawiania narciarstwa biegowego, ale do innych rzeczy nie bardzo, i też prawdę mówiąc, nie jest Szklarska Poręba jakimś cudownym zagłębiem widoków, których utrwalanie szczególną napawałoby mnie radością. To jest miejsce w zasadzie głównie przyrodnicze, niewiele jest tu tego czegoś nieuchwytnego zupełnie, co stwarza ten najważniejszy dla mnie moment, moment przecięcia się linii prostej, jaką podążą przyroda, i odwiecznej krzywej, po której zbliża się do niej człowiek (zawsze mniemając, że nigdy jej nie osiągnie), i na tym przecięciu właśnie powstają najważniejsze, najlepsze widoki, najciekawsze obrazy - te stany ruiny, te momenty rozpadu, w których zauważyć można, jak wyzwany przez człowieka na ubite pole czas podnosi przyłbicę i mówi: "A i te chętnie przyjmiemy, jako zwycięstwa zadatek", i nasze pięknie wykute miecze sobie zabiera, i hajże - sam się zabiera - bodajże tam, do tysiącletniej katedry - do kilka lat temu postawionej budy się zabiera, i starannie łuska, i wnikliwie łuszczy, i podważa, obnaża i rozpoławia, i tak powstaje uchwycony obraz bladej już całkiem szyi, na której znać wkłute dwie małe plamki - to właśnie są ślady zębów Mistrza...
Tu niewiele z nim zwojujesz, bo w swoim zasadniczym kształcie Szklarska Poręba jest miastem zbyt nowym, oczywiście - jest jej niemiecka przeszłość (o której więcej w następnym odcinku, a też i pod koniec tego), ale nigdy jednak nie powstały tu jakieś szczególne dzieła rąk ludzkich, i wszystko to trochę jest jak ten - w dni upalne i gorące
ślimak, przyczepiony do gałązki, co tak wysoko wylazł, żeby się przed skwarem schronić, i tak trwa ta Szklarska, podwieszona, przyczepiona do przyrody, do Karkonoszy, na karku noszona, i łatwo strzepniętą by być mogła, i poza bliskimi rodzinami ofiar nikt by nie płakał, bo nie ma tu żadnych królewskich grobowców.
Więc to dzisiaj, to będzie głównie przyroda - wodospad Kamieńczyka, ale zanim tam pojedziemy, to najpierw przekroczymy granice, nie wszelkie wprawdzie, ale jedyną dostępną tutaj, to znaczy czeską, żeby zobaczyć jak i co te Czechy, i chodzi też o Harrachov, że niby też się małyszomanii uległo i chciałoby się zobaczyć tę wielką skocznię. Ale się nie zobaczyło, po przyjeździe na miejsce okazało się, że do skoczni ruski (a nie czeski) kawał drogi, trzeba gdzieś pod górę, na bok, w dół, samochód zostawić, aaaa... a sam Harrachov to było tak: nieciekawy kościół (czy raczej kaplica), zajazd, chałupa w szachulec, i wszędzie, dosłownie wszędzie - na każdym płocie, przy każdym sklepie (tych jak na lekarstwo, a i kupić też nic, bo wszystkie kantory wymiany walut czynne do... 12 w południe!), na każdym domu i na każdej stodole napisy w języku niemieckim, oferujące wszystko, co można zaoferować, łącznie z czesko-bladymi ciałami sióstr, żon i matek. Przypomniało mi się, że kiedyś poznałem zamieszkałego w Krakowie Czecha, który był heavy-metalowcem i czeskim nacjonalistą (jakkolwiek śmiesznie brzmiałoby to zestawienie raczej niespodziewane, nie wyobrażamy sobie przecież Szwejka ogarniętego dumą narodową - tak jest, bo takie jest właśnie nasze polskie spostrzeganie Czechów - a nacjonalizm u nich był, i to całkiem spory, mniejszy może niż na Słowacji, ale był i jak widać jest nadal), i który tłumaczył mi teksty czeskich nacjonalistycznych zespołów hard-core'owych, które bardzo często uderzają w czeski serwilizm wobec Niemiec i Niemców, ostatnio wyrażający się głównie na gruncie turystyczno-usługowym, tekst który naprawdę mi zaimponował brzmiał następująco:


To je můj zaslíbenej kraj, všude nápis zimmer frei, 
to je můj zaslíbenej kraj, zimmer frei, zimmer frei, frei.


- co w wolnym przekładzie oznacza: "To jest mój zaślubiony kraj, wszędzie napis "Zimmer Frei" - i coś w tym jest w istocie, u nas aż tak nie ma - napisy po niemiecku są, i owszem, ale razem z polskimi i angielskimi, ale Czesi jak widać od razu idą na całość - niech idą, my wracamy na ojczyzny łono.

Wodospad Kamieńczyka jest najwyższym wodospadem po polskiej stronie Karkonoszy, jest atrakcją turystyczną do tego stopnia, że całkowicie go obudowano i obwarowano, i wolno się doń zbliżać jak do psa wściekłego w kasku jedynie - takie przepisy, dla naszego własnego dobra (się wcale nie śmieję, bo i też nie chciałbym kamyrdołem w pałę dostać). Ale sam wodospad - jak to wodospad - nie tak jest ważny jak droga doń, która jest prawdziwym zanurzeniem się w otchłań zimowego dołu z wapnem. Idzie się i idzie, po kolana w śniegu, po pas w śniegu, po pachy, powyżej uszu w nim prawie, i końca żadnego nie widać, a nawet nie podejrzewać, do góry i do góry, choć niezbyt stromo, z daleka widać jakieś sylwetki - ci już, cholera, daleko zaszli, a my co - na dole stale, a góra wciąż w górze. Dookoła wszędzie las i las, śnieg, który osiadł i siedzi na niższych - już w postaci takich kikutów tylko pozostałych gałązek świerków - sprawia, że z daleka drzewa te wyglądają jak szkielety ościstych ryb, albo jak jakieś wije-skolopendry. W zasadzie główny trzon populacji miejscowego drzewostanu stanowią świerki, ale zdarzają się także i sosny, które swoimi nieregularnymi kształtami wprowadzają nieco ducha Bashô do tego świata organowych piszczałek Bacha, grupy sosen, po dwie, czasem trzy, z reguły trzymają się nieco na uboczu, nie mieszają się prawie nigdy ze stalowoszarą armią generała von Fichte. Kiedy tak na nie człowiek patrzy, to aż by się prosiło, żeby gdzieś zza kadru wyleciała samotna czapla i umaczanym w atramencie pędzelkiem złożyła podpis w prawym górnym rogu... Wyglądają te sosny trochę jak z Makbeta czarownice, w ogóle drzewa często wyglądają jak czarownice, to pewnie dlatego, że się nie myją. Ale i świerkom czasem zdarza się oderwać od stada, takie wynędzniałe sztuki pędzą swój marny żywot na skraju lasu, na poboczu drogi - obszarpane, wynędzniałe, niezdatne już prawie do niczego - żal patrzeć, ale patrzeć trzeba. Niektóre wyglądają, jakby je coś z jednej strony bezustannie żarło i żarło, nawet te wyrostki-kikuty im obżera, a drugą stronę zostawia. Ale tamte to jeszcze nic - najciekawszy i najładniejszy pozwolił się zobaczyć z bardzo wielkiej odległości, a ze względu na brak czasu i olbrzymie zaśnieżenie, nie podeszliśmy do niego bliżej - i to oczywiście dobrze, bo z bliska nie wyglądałby tak... - tak jak z daleka - uosobienie, czy udrzewnienie raczej - samotności, odrębności, opuszczenia, odosobnienia - wiecheć taki, jakby na wietrze źdźbło trawy, trzcina jesienna - i nie myśląca wcale, choć też i w naturze nie najsłabsza, bo nie mierząca się z nikim na siłę czy słabość - jest po prostu i czeka, wyniosła, krok za krokiem wycofująca się coraz bardziej w niebiosa - drabina Jakubowa, której szczeble Jakub wyłamuje po jednym, po kolei, kiedy tylko wejdzie na szczebel wyższy, to ten poniżej, ten z którego przyszedł - odcina - żeby nie kusiło go zejść, pójść na piwko z kolegami, zasiąść przed telewizornią i klepnąć po tyłku kolejne pokolenie - nie, on musi zmierzać wciąż do góry - nie może się cofnąć, musi wystrychnąć na dudka swego chytrego Labana, oszwabić jego synów, zabrać mu owce i uciec daleko, daleko - do Ziemi Obiecanej, która jest w niebie, i której nie będzie mógł nawet zobaczyć, jeśli wcześniej nie pozwoli Krukowi, aby ten wydziobał mu jego ziemskie oczy Mojżesza. Zdjęcie to, które uważam za jedno z najlepszych, jakie zrobiłem drzewom (a jest ich trochę), swego czasu, w tzw. "okresie świątecznym" rozesłałem paru osobom, od których zwykle wcześniej takie różne życzenia otrzymywałem, i uznałem, że choć ani mnie te całe przekabacone Saturnalia ziębią (grudzień lubię, nawet mroźny), ani grzeją - to mogę gwoli rewanżu wysłać im coś w stylu i w tonie, ale po swojemu - jakież było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałem się, że jeden z tych "obdarowanych", uznał to za świetny żart, taką - jak raczył się był wyrazić - "ponurą odpowiedź" na całą tę bożonarodzeniową słodką konfekcję, i powiedział jeszcze, że "całe biuro z tego rechotało" - zdziwiony niepomiernie, spytałem z czegóż tak ono rechotało - "No jak to" - brzmiała jego odpowiedź - "wszędzie kolędy, drzewka, pierdoły na gumie, a ty przysyłasz takiego ponurego chabazia, wszystko takie smutne, ciemne, beznadziejne." W tym momencie opadły mi ręce, i uznałem, że mogę już robić bądź co, i nie ma najmniejszej szansy, abym został zrozumiany - skoro wysłałem im coś, co dla mnie było w istocie symbolem przetrwania, niezłomnej siły w walce z przeciwnościami, hartu ducha i ościstego kręgosłupa - a tu - "ponury chabaź"! Opadły mi ręce, i postanowiłem nigdy już więcej nie wyciągać ich z kieszeni. 
Ale dosyć wycieczek osobistych - wracajmy do drzew - oprócz przedstawicieli rodziny iglastych, pojawiają się tu też (aczkolwiek nieśmiało) drzewa liściaste - te, z racji swojej konstrukcji bardzo są podatne na atak śniegu - przygina je on do ziemi, nagina i napina, i nieraz łamie, czasem widać taką smutną gałąź, która nie wytrzymała, i część jej opadła na ziemię, gdzie została przysypana przez kolejne watahy prawdziwie mongolskiego śniegu, i tam zginęła, zamarzła i wmarzła w ziemię - czasem zdarza się cud niepojęty, że na wiosnę z tej gałęzi wyrośnie mały pęd, mały dąb, albo kasztan, czy też inne jakieś drzewo. Tutaj niewiele jest liściastych drzew, ale się zdarzają - całe wręcz oklejone śniegiem, który przyczepia się do gałązek w czasie wichrów, i tak już pozostaje, i czeka na posiłki, na swoich kolegów z bandy, którzy nie omieszkają się niebawem pojawić. Sama droga jest prosta jak prawdziwy drut - dzielnie pnie się naprzód i naprzód, a w istocie do góry, choć nie za bardzo się to odczuwa, śnieg jest niebieskawy, jakby stalowy - prawdopodobnie to dlatego, że dzień nieodwołalnie się kończy (krótkie bardzo są teraz dni), i ten szarostalowy poblask, to właśnie jest skutek jakiegoś tam załamywania się światła, czy czegoś podobnego
  - jak zwał tak zwał, stalowy jest i koniec. Od bardzo dawna jednak nikt nie schodził w dół - aż nas to dziwi, bo niby jakże tak? Do góry i do góry, a z góry to nikt nie schodzi? Przecież chyba nie na nas tylko tam czekają z całym tym przedstawieniem pod tytułem "Wodospad Kamieńczyka"? Wreszcie po dłuższej chwili coś się pojawia - idzie w dół, nieduże, szpiczaste - cholera - hobbity tu mają, psiakrew, czy co? Dochodzimy wreszcie do "stacji końskiej" - otóż, na samą górę dojechać można również saniami, na dole jest stacja, z której te sanie ruszają - cena nie jest zbyt przystępna, jak to zwykle ze wszystkimi dorożkami i kuligami, a poza tym przyjemność w tym, żeby się przejść, a nie korzystać z pracy stworzeń, którym zapewne nikt z zarobków nie potrąca na fundusz emerytalny, ale stacja tych sań jest, i nawet są dwa zaprzęgi, obydwa pełne, więc amatorów tych przejażdżek jak widać nie brakuje. Przed samym wodospadem droga jest uregulowana, palisada z jednego boku - full wypas! A drzewa aż się tu zataczają od śniegu. Dalej jest tak - kupuje się wejściówkę, i dostaje się takie cóś na głowę - ni mniej, ni więcej tylko zwykły, robociarsko-budowlany kask! I w tym trzeba chodzić i zwiedzać (jak powyżej napisano - ma to pełne uzasadnienie, choć jest nieco śmieszne i trochę zaskakujące dla kamieńczykowych prawiczków). Wnętrze wodospadu to dziura pomiędzy wysokimi na kilkanaście metrów skałami, na ich czubkach rosną sobie w najlepsze zupełnie przyzwoicie duże drzewa (one - mamy nadzieję, nie będą dziś spadać - bo raczej te kaski, to - no nie na ten kaliber raczej), oprócz (teoretycznie) spadających drzew i zupełnie prawdopodobnie - kamieni, mamy też do czynienia ze spadającym z drzew śniegiem, który tworzy u podnóża jakby coś w rodzaju rowu przeciwpiechotnego. Widok być może nie wydaje się apokaliptyczny, ale tam, na miejscu wcale nie było tak wesoło. W dole widać otwarte, głębokie dziury, w które spływa woda, i właściwie, o tej porze roku i przy takiej pogodzie, to jest wszystko, co widać z samego wodospadu jako takiego - bo jest on teraz niemal w całości ukryty pod śniegiem, oczywiście gdzieś tam płynie, gdzieś żyje woda, która nieustannie się przedziera przez zasieki i zapory, stawiane na jej drodze przez tego raka, tę zbuntowaną komórkę - Śnieg (wraz z jego nieodłącznym towarzyszem - czekistą Lodem), przypomina mi się teraz najlepsza chyba powieść realizmu magicznego napisana po tej stronie oceanu - "Pałac lodowy" Tarjei Vesaasa. Poprzecinane odnogami wodospadu skały tworzą w dole wzór przypominający skórę wielkiej krowy Muuu. Po stokach można się poruszać za pomocą bardzo solidnie (no chyba!) wykonanych metalowych schodków i drabinek, i choć tak one są solidne, i takie wielkie śruby, którymi poprzykręcano je do szarych skał, to i tak patrząc w dół, albo nawet i nie patrząc, ma się czasem wrażenie, że cała ta konstrukcja pierdolnie za chwilę i złoży się jak kupa starego żelastwa, tak to już jakoś człowiek nie dowierza swojemu własnemu (i kolegów po gatunku) rzemiosłu. Niektóre przejścia są dziś niedostępne - za wiele śniegu jest na górze, mogłoby nastąpić tąpnięcie, obsunięcie, przezornie więc takie niebezpieczne miejsca pozamykano. Niektóre wielkie drzewa sprawiają wrażenie, jakby wisiały do góry nogami. Dzielne są, aż zadziwiające, jak też niektóre potrafią idealnie niemal prosto stać, równolegle do skał naprzeciwko, podczas gdy grunt, z którego czerpią oparcie ścięty jest niczym głowa Marii Antoniny. A inne znów, te które weszły na sam szczyt, patrzą stamtąd w dół, zupełnie jak jakieś białe, niesamowite duchy, jak Stare Istoty z opowiadań (kiepskich, notabene) H.P.Lovecrafta, patrząc, kogo by tu pożreć. Zimno się nam na tym wygwizdowie zrobiło, czas już stąd iść - na samej górze zresztą, powyżej wodospadu, znajduje się wyciąg narciarski, a obok niego - prawdziwa Alaska! - w nagłej zadymce, która pojawiła się zupełnie nie wiadomo skąd zniknęło wszystko - i wodospad i kamieńczyki, i drzewa, i duchy i w ogóle wszystko - został tylko na wpół żywy pług śnieżny, niczym niezdarny ślimak kręcący się w kółko i nieporadnie próbujący coś z tym wszystkim zrobić - bezskutecznie, beznadziejnie. Nad małym Dawson widać tylko wielki, wysoki na kilkanaście metrów maszt - prawdopodobnie radiowo-telewizyjny. Na szczęście, na tej Alasce znalazło się dla nas schronienie - zupełnie przyzwoity bar z pozostałościami sylwestrowego wystroju wewnątrz i na zewnątrz. I tam jakoś przesiedzieliśmy do końca żywiołów rozpętania, które minęło zresztą dość szybko - jak to w górach - i udaliśmy się w drogę powrotną, coraz bardziej już ciemniejącą leśną drogą.

A potem, wieczorem już, wybraliśmy się na poszukiwania tzw. "domu Hauptmannów" - czyli oddziału muzeum w Szklarskiej Porębie, gdzie znajdują się zbiory poświęcone Carlowi i Gerhartowi Hauptmannom, gwoli ścisłości - dom należał do Carla, a Gerhart (laureat literackiej nagrody Nobla z roku 1912), mieszkał w nim, i owszem, ale nie za długo, był jednak sławniejszy, i to o nim więcej się dziś pamięta (po wyprowadzeniu się ze Szklarskiej Poręby resztę życia spędził w Jagniątkowie - obecnie dzielnicy Jeleniej Góry, gdzie dziś również znajduje się jego muzeum, a także w Berlinie, oraz na wyspie Hiddensee na Morzu Bałtyckim, gdzie został pochowany). Niełatwo było trafić do Hauptmannów - oj niełatwo! Muzeum znajduje się w zupełnie innej stronie Poręby, niż ta dotychczas nam znana, trzeba było iść i iść (bo śnieg taki, że jazdy samochodem nie ryzykowaliśmy), pytać nie miało sensu, bo nikt nic nie wiedział (dopiero grupa schodzących właśnie stamtąd Niemców, poinformowała nas w oksfordzkiej angielszczyźnie jak się do muzeum dostać). Na miejscu okazało się, że właściwie to już jest zamknięte, ale miły młody pan, który - jak się wydawało - nie tyle był tam kustoszem, co raczej nocnym cieciem, zdecydował się łaskawie nas wpuścić. Cóż - muzeum jak muzeum - obrazki, trochę książek, w istocie niewiele rzeczy związanych z samymi Hauptmannami (jak rozumiem większość pewnie przepadła rozkradziona), pełno obrazów różnych mniej i bardziej miejscowych malarzyn, a pośród nich najwięcej niejakiego Vlastimila Hoffmana - pacykarza jak najbardziej krakowskiego, o czeskim ewidentnie nazwisku, którego biografii ani nie znam, ani znać mi się nie chce, pamiętam tylko, że jeden jego obraz wisiał w salonie, u mojego niegdysiejszego bliskiego znajomego, w baaardzo krakowskim, i baaaaaaaaardzo mieszczańskim wnętrzu, którego stanowił taką sobie ozdobę, i na obraz ten nieraz spoglądałem podczas naszych wyczerpujących intelektualnie rozmów. Potem cały ten Vlastimil, wraz z władzą ludową zawędrował do Szklarskiej Poręby, gdzie też i spędził resztę życia. Co warto o nim wspomnieć to chyba tylko, że smarował w stylu prawdziwie młodopolskim, a żył aż do roku 1970 - to znaczy 89 lat. Zresztą jest tu gdzieś również i jego dom, którego nie będziemy po nocy szukać, a jutro już czasu nie będzie,  pochowano go zaś na miejscowym cmentarzu, na który też czas niestety nie pozwoli nam się udać, co zresztą dziwne, bo zawsze uważałem, że chcąc poznać miejsce należy najpierw zwiedzić jego cmentarz. Tutaj jednak ta sprawa jest dość specyficzna i nieco delikatna, o czym będzie jeszcze za chwilę.
Cała ta sprawa z domem Hauptmannów ma swoje źródło w fakcie, iż ich dom stanowił centrum swego rodzaju "kolonii artystycznej", która się wokół nich na przełomie wieku XIX i XX skupiła. Polegało to na tym, że czasowo lub nawet na stałe mieszkało tu wielu ich znajomych malarzy, pisarzy i innych takich, którzy spotykali się, urządzali wystawy, pili i palili opium z haszem, no i oczywiście rżnęli się na maksa. Długo to nie przetrwało (bo i nie mogło), ale legenda pozostała. W muzeum znaleźć można wiele eksponatów, świadczących o zainteresowaniu Carla Hauptmanna i jego kolegów swego rodzaju mitologią Karkonoszy - wykorzystywali oni (germanizując je oczywiście) stare, czeskie legendy o Karkonoszu - Duchu Gór i inne tym podobne ćmoj-boj (Carl sam napisał dzieło pod tytułem "Księga Ducha Gór"). Taka była wtedy koniunktura, myślę, że politycznie przydała się ona trzydzieści parę lat później, kiedy "odzyskiwano" Sudety dla Niemców Sudeckich. Figury i obrazy przedstawiające owego Karkonosza w każdym razie walają się po całym muzeum. Oficjalną stronę muzeum można zobaczyć tutaj - ale nie ma tam wiele ciekawego (jest jednak zdjęcie obiektu, o którym w następnym zdaniu będzie mowa). Wychodząc prosimy miłego pana, żeby pozwolił nam jeszcze zobaczyć nagrobek Carla Hauptmanna - podobno ma znajdować się gdzieś w pobliżu domu - niestety, jest to niemożliwe jak się okazuje, bo został on na czas zimowy... zapakowany - w jakieś takie ochronne pakuły czy coś. No nic - szkoda, bośmy czytali, że jest ciekawy w formie, wykonany przez słynnego budowniczego mostów i gmachów we Wrocławiu Hansa Poelziga i jego żonę. Co do samego Carla Hauptmanna, to warto jeszcze wspomnieć o pewnym jego związku z kulturą polską, otóż: "dokonał on również literackiej korekty niemieckiego tłumaczenia powieści Władysława Reymonta 'Chłopi'. W znacznym stopniu przyczynił się przez to do wyróżnienia autora w 1924 r. literacką Nagrodą Nobla, gdyż jury korzystało właśnie z niemieckiego tłumaczenia." - i chwała mu za to, bo powieść - w przeciwieństwie do większości napisanych w języku polskim, jest o dziwo - dobra. Całą, (wyczerpującą) historię pomnika można przeczytać (w pdfie) - tutaj, ja wspomnę tylko, że:
"z tym pięknym pomnikiem nagrobnym powojenna historia obeszła się brutalnie. Pod koniec lat  sześćdziesiątych trzej niepełnoletni mieszkańcy Szklarskiej Poręby Dolnej utrącili górną część, a następnie został on niemal doszczętnie rozbity przez nieustalonych sprawców na kilkadziesiąt kawałków w początku lat osiemdziesiątych. Parę fragmentów obiektu znajduje się w "Schreiberhauer Heimatstube" - muzeum wspólnoty ojczyźnianej ze Szklarskiej Poręby w Bad Harzburg. W Bad Harzburg po II wojnie światowej osiedliła się duża grupa dawnych mieszkańców Szklarskiej Poręby. W latach 1982 - 1983 pomnik nagrobny Carla Hauptmanna na wniosek Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Jeleniej Górze został poddany rekonstrukcji przez toruński oddział Pracowni Konserwacji Zabytków."
I taka właśnie jest historia i Hauptmannów, i całej Szklarskiej Poręby, i tego wszystkiego na tych ziemiach, toteż chyba dlatego niezbyt nam było pilno oglądać te zdewastowane cmentarze, połamane krzyże i nagrobki, bo z jednej strony - do pewnego stopnia rozumiejąc postawy dewastatorów, moglibyśmy jedynie ubolewać (a ileż można, ileż można - krucafuks - ubolewać!!!) nad ludzką głupotą i złośliwością bozi, co to ludziom języki z zemsty i zazdrości pomieszała, i tak ich skłoniła do równania sobie z ziemią grobów - no chyba, że tylko ją (bozię) sami sobie sprokurowali, a cały ten szajs po to tylko, żeby mieć pretekst do nieustannych rozrób. Ciekawy i zabawny artykuł na temat stosunków narodowościowych i kulturowych w przedwojennej i powojennej Szkalrskiej Porębie można przeczytać  tutaj - przy okazji wspomnienia o miejscowym malarzu - Hermannie von Hendrichu.
Warto jeszcze napomknąć o jednym - otóż, po wojnie władze Państwa Ludowego postanowiły (o dziwo) kontynuować przedwojenne tradycje "kolonii artystycznej" w Szklarskiej Porębie, i zaczęły tu organizować jakieś spotkania, zjazdy i kongresy, na których bywało wiele ówczesnych znakomitości, z których większość znikła już dziś
całkowicie ze świadomości nawet tych najbardziej wykształconych. Krótko mówiąc, sprowadzano do miasteczka "ludzi kultury", niektórzy nawet na jakiś czas tutaj się osiedlili (oprócz malarza Hoffmana najbardziej znanym z nich był fraszkopisarz i poeta, pochodzący z miasta Skoczów, a pochowany na Cmentarzu Salwatorskim w Krakowie Jan Sztaudynger). Zabawna koincydencja, bo jak powiedziano - władza sprowadzała do Szklarskiej pisarzy, a miasteczko nazywało się wówczas... Pisarzewiec - i to bynajmniej nie na ich cześć - ale o tym będzie w następnym rozdziale. O dziejach kolonii artystycznych w Schreiberhau i w Szklarskiej Porębie można poczytać także tutaj.

Wracając do centrum (łatwo tak po prostu powiedzieć - "wracając" - przez te arktyczne śniegi!), wpadamy jeszcze na chwilę do zamykanego właśnie kościoła, a obok niego trafiamy na śmieszną, bardzo wielką, elektrycznie oświetloną "szopkę betlejemską" z naturalnej wielkości postaciami - zwykłymi wystawowymi manekinami! - zabawne.

W "centrum" idziemy na pizzę - podstawowe pożywienie wyjazdowe, którego w Szklarskiej Porębie nie brakuje - każdego dnia można było chodzić gdzie indziej, na koniec zrobiliśmy konkurs, wybraliśmy najlepszą pizzerię i tam w nagrodę (dla niej) poszliśmy. Tłum jak zwykle, ale dziś szczególny - sobota, wreszcie udało się dostać stolik - naprzeciw Ukraińcy - on, ona i dziecko - czekając wieki całe na pizzę zaczynamy coś tam rozmawiać - on proponuje po angielsku - ja się nie zgadzam, mówię, że po angielsku to ja mogę z Duńczykiem albo z Niemcem, my Słowianie powinniśmy po słowiańsku - on wie doskonale, o co mi chodzi - ruski, co? A oni ruskiego i ruskich nie lubią, "my" niby też - ale... No nic - nie tak znowu daleko temu ich ukraińskiemu do ruskiego, jakby im się to mogło i chciało wydawać. Jakoś się gada, okazuje się, że znakomicie mówią po rosyjsku, tym bardziej, że ona... jest Rosjanką - tak zresztą wygląda, lekko skośnooka, raczej ze skłonnościami do szybkiego tycia, blondynka - Katiusza wypisz-wymaluj. On za to - Bohun pełną gębą - starszy od niej niewątpliwie, choć w jakimś sensie wygląda dziesięć lat młodziej niż ona, czerstwy i czarny jak Tatar - ataman Chmelnyckyj ani chybi. Tak patrząc na niego (rozmawiając o niczym, w tym łamanym rosyjskim, w którym on nie chciał rozmawiać, bo się wyzwolili spod okupacji, i ruskiego nie chcą, i myślał, że my też, i chciał  "in English", no bo jest "businessman" i światowiec, a ja nie chciałem specjalnie, żeby mu tak niewinnie trochę na złość zrobić), uświadomiłem sobie, że będąc człowiekiem niemal całkowicie wolnym od zarazy nacjonalistyczno-patriotycznej, mam jednak nie najlepszy stosunek do Ukraińców - no cholera jasna wyssałem to z mlekiem babki, że się tak wyrażę, która karmiła mnie od małego opowieściami (niekompletnymi, na szczęście - kompletne, w tym wieku mogłyby spowodować niepowetowane szkody) o tym, w jaki sposób zginęła część jej rodziny wymordowana w trakcie tzw. rzezi wołyńskiej; potem sam sporo interesowałem się tą sprawą, czytałem o tym, byłem na wstrząsającej (a rzadko coś mną wstrząsa, naprawdę) wystawie na ten temat (nie było tam wiele zdjęć, bo ich w ogóle prawie nie ma - watażkowie aparatów nie posiadali - nie to, co deutsche Offiziere! - bo zapewne gdyby je mieli, chętnie by swoje "dzieła" ku UPAmiętnieniu sfotografowali, metody tortur i kaźni stosowane przez nacjonalistów ukraińskich pokazane były na tej wystawie za pomocą rysunków zrobionych na podstawie relacji tych, którym udało się przeżyć, rysunki te - przez swoją abstrakcyjność i szkicowość - robiły tym większe wrażenie). O samej rzezi wołyńskiej można poczytać w dość znośnym (tym razem, o dziwo) artykule w polskiej Wikipedii, a także u "Wszechpolaków" (matolstwo to jest niewątpliwe, ale artykuł niezły), a wreszcie jest też w sieci i coś dla ludzi o naprawdę mocnych nerwach - uwaga! I coś jest na rzeczy, cholera - przypomniałem sobie później, że ta nienawiść była jeszcze głębiej zakorzeniona, otóż babka moja pochodziła z tych terenów polsko-ukraińskich - zawsze bardzo lubiła opowiadać historię, którą znała od swego ojca o tym, jaki to Ukrainiec jest głupi - że niby idzie przez las z drabiną w poprzek! - ani to było dowcipne, ani śmieszne, ale lubiła tę bajdurę opowiadać niezwykle.
I tak to zapewne jest - jedno głupie uprzedzenie pociąga za sobą drugie, to z kolei następne, i tak wreszcie, kiedy moszcz sfermentuje odpowiednio... i gdy warunki sprzyjają...  mamy rześką rzeź, i potem człowiek nie chce z drugim człowiekiem rozmawiać "in English", tylko robi mu bezinteresownie na złość... - aaaach! - "Mego ojca piłą rżnęli, myśmy wszystko zapomnieli" - ...myśmy wszystko zapomnieli...

 

* "fichte" (niem.) - świerk

DZIEŃ SIÓDMY