strona główna album Zakopane inne albumy

 

DZIEŃ 1 - Zakopane

Niewiele jest miejsc w tym kraju, które by do tego stopnia stały się legendarne i nierealne, jak Zakopane. Można wręcz powiedzieć, że miasteczko o tej nazwie tak naprawdę wcale nie istnieje, a zamiast niego mamy jakieś ulotne wyobrażenie zawarte w reklamowych sformułowaniach typu: "stolica sportów zimowych" czy "zimowa stolica Polski", albo znów w pamiętających czasy Witkiewicza (ojca, ojca!!!) sentymentalnych bredniach na temat artystów jakoby zamieszkujących te podniebne obszary, malujących obrazy, piszących wiersze i komponujących przejmujące poematy muzyczne na wszystkich razem i z osobna halach, graniach i turniach. Poza tym, musi być oczywiście nieśmiertelny Sabała, Bartuś Obrochta i o tym, jak to się Karol Szymanowski przyjaźnił... - oj przyjaźnił się on, przyjaźnił - z niejednym... A dalej idzie już z górki: Tetmajer goni Makuszyńskiego, któremu z kolei Witkacy swój metafizyczny jęzor pokazuje, Goralenvolk przechadza się po Krupówkach, a znakomicie większa część nie-górali nie cierpi górali i uważa, że taki góral to i własną babę by "wynajął" - byle "dutków" zarobić. I tak się te brednie toczą bez ustanku z góry i pod górę, bo nawet i pod górę wejść potrafią, naprawdę. Każdy kiedyś tam był, i prawie każdy  ma jakieś wspomnienia związane z Gubałówką, Giewontem, Skocznią czy Morskim Okiem. Mówiąc "Zakopane" myślę o Tatrach w ogóle, bo miasteczko to stało się ich symbolem, jest jakby ostatnią rubieżą cywilizacji, za którą już tylko kozice i niedźwiedzie, choć oczywiście to też nie jest prawda. A więc, jeśli się tam jedzie, do tego zupełnie wyrojonego miejsca, trzeba zabrać ze sobą środek na złudzenia - jakiś proszek albo może puder - żeby pokryć nieuchronne rozczarowania, które zwłaszcza w ostatnich czasach są bardzo prawdopodobne. Zakopane bowiem staje się coraz trudniejsze do zniesienia, wirujący kapitalizm wydobywa z niego wszystko co najgorsze, wszystko to, co musiało za dawniejszych czasów być gdzieś ukryte, schowane. Niemniej - trzeba spróbować, warto spróbować, bo przecież coś tam na pewno zostało, tylekroć przywoływana atmosfera artystycznej wioski sprzed drugiej wojny światowej jest już niemożliwa do odtworzenia, ani nawet do wyobrażenia, ale  jeśli nawet jedyne co z tego dziś zostało, to murszejące na Pęksowym Brzyzku kości uczestników tych duchowych i zupełnie fizycznych bachanalii - to i tak warto.

***

A najpierw trzeba do Zakopanego dojechać. Niełatwa to sztuka, zwłaszcza zimą, a już szczególnie, kiedy jest to zima bardzo śnieżna. I trzeba zacząć od wyjazdu z Krakowa - inaczej się zupełnie nie da, skoro się w nim mieszka - a to bardzo trudne zadanie. Droga wydaje się bardzo daleka, choć w istocie to zaledwie nieco ponad 100 kilometrów, jest to jednak trudna setka, najeżona przeszkodami. Im dalej od Krakowa, tym śniegu jest więcej, i ciągle pada. Wzdłuż drogi ustawiono siatkowe zapory, mające chronić jezdnię przed inwazją śniegu, niewiele to jednak pomaga. Pełno na tej trasie autobusów, które jak przedpotopowe smoki wyłaniają się skądś z tyłu i... atakują... a niektóre potrafią wbrew pozorom poruszać się nader szybko! W tych autobusach przeważnie jadą dzieci - na kolonie, "zimowiska", obozy, wczasy - jest połowa lutego - czas ferii szkolnych. Z puchowej mgły wyłaniają się przydrożne kościoły, zupełnie zasypane domy, kępy drzew, a nawet przykryte i zapewne zaopatrzone na zimę w cukier ule. Droga niezmordowanie pnie się w górę, w uszach szumi, i pojawia się charakterystyczne lekkie zatkanie uszu, jeszcze jeden zakręt i widać już coraz to więcej świerków w zimowych szatach, i w zasadzie można powiedzieć, że to już tuż-tuż, niedaleko, bardzo niedługo będziemy na miejscu, widać już budynki, a zwłaszcza kościoły w stylu nieco górskim, jeszcze jeden zakręt, i już jesteśmy prawie w Zakopanem, wzdłuż drogi widać tylko świerki, świerki i jeszcze raz świerki. I teraz dopiero zaczyna się prawdziwa zabawa, bo my wcale nie jedziemy do Zakopanego, to znaczy nie do samego centrum miasta, musimy skręcić w lewo zaraz przed centrum i pojechać w górę, pod Nosal, bo właśnie tam mieści się - by tak rzec szumnie - pensjonat, w którym będziemy mieszkać. I wcale nie spodziewaliśmy się tego, że przy takim śniegu jak dziś, Zakopane jest odśnieżane tak rzadko i tylko w samym centrum, a droga nosząca nazwę: "Droga do Olczy", będzie tak bardzo uciążliwa, że prawie nieprzejezdna. Po lewej majaczy skocznia narciarska, ludzie wracają powoli z nart, cały świat jest dokładnie przysypany grubą warstwą białego puchu - drzewa, drogi, domy, bramy, płoty. Jedziemy tak powoli, że prawie się nie poruszając, mijamy dziesiątki podobnie wyglądających chatek i chałupek - aż w końcu jest! - ulica Mieczysława Karłowicza - teraz trzeba tylko znaleźć kamienną bramę kościoła - a naprzeciwko niej dom - "nasz dom" - wyglądający teraz zupełnie jak mały, bajkowy zameczek. Ufff! Udało się, a w pewnej chwili wydawało się już niemal nierealne, byśmy kiedykolwiek mieli odnaleźć to miejsce. Duch zasypanego przez lawinę tragicznego kompozytora młodopolsko smutnych poematów muzycznych wydaje się gdzieś tu błąkać i przeszkadzać w szybkim odnalezieniu właściwego adresu. Ale jakoś w końcu przecież dojechaliśmy i dotarliśmy (do granic Zakopanego dojechaliśmy, po ich przekroczeniu należałoby mówić raczej o tarciu właśnie niż jeździe). Teraz trzeba odpocząć, poukładać wszystko w szafach i na półkach, zawojować przestrzeń, ale przede wszystkim odpocząć, bo wieczorem mamy zamiar pójść do miasta - zobaczyć nocne życie kurortu Zakopane w samym szczycie sezonu!

DZIEŃ PIERWSZY - WIECZÓR I NOC