|
DZIEŃ 2 - Zakopane i Kiry
A co to takiego są te tytułowe Kiry? Otóż Kiry jest to maleńka
miejscowość na południowy-zachód od Zakopanego, znana głównie dzięki
profesjonalnym torom narciarskim oraz ośrodkowi szkolenia dziwacznej dyscypliny
sportowej o nazwie biathlon. Ale do Kirów jeszcze dojdziemy - a raczej
dojedziemy - jeśli wszystko pójdzie dobrze. Bo najpierw trzeba wstać i rozejrzeć się
po okolicy, zobaczyć gdzież to wczoraj, w tej śnieżycy-nawałnicy trafiliśmy
- cóż - nie wygląda to najlepiej,
na pewno nie tak jak na reklamie, ale w końcu to normalne. Naprzeciwko stoi dom
o niewiarygodnej wprost nazwie: "Willa
Mango", i równie niesamowitym napisie na "frontonie". Z okna
widać doskonale górę Nosal, która
nie jest jakąś szczególnie porządną górą, to znaczy taką prawdziwą górą
w stylu tatrzańskim - nie, to raczej taki porośnięty gęstym lasem płaski
pagór, taka jakaś bardziej babio-barania ta góra - nie ma tego dostojeństwa co choćby
Giewont - ale... - jest co jest. Patrząc z podwórza w drugą stronę widzimy
bramkę kościoła naprzeciwko - ot, ładna
bramka, choć dość typowa. Patrząc zaś pod nogi widzimy koleiny - potworne bruzdy
zmarzniętego
błota i śniegu, tu i ówdzie poprzetykane przez przedsiębiorczego gospodarza
kawałkami cegieł i kamieni - oznacza to niechybnie, że wyjeżdżanie stąd będzie
należało do najpiękniejszych i decydujących momentów każdego dnia. Gospodarz i jego kuzyn to
osobliwe typy - zupełnie do siebie niepodobni, obydwaj raczej sympatyczni i
obydwaj zarzekający się, że absolutnie nie są góralami - kiedyś, spoglądając z
obrzydzeniem na kierowców "rajdujących" całkowicie zaśnieżoną drogą przed domem, pan
kuzyn powiedział - "Ooo - patrzcie - to jest właśnie głupi góral!". Gospodarz
na dodatek jest z Krakowa, a kuzyn - ze Śląska. Cóż, ta ich postawa do pewnego
stopnia nas cieszy. Nie żebyśmy górali nie lubili - to nie, absolutnie, ale
jest nam jakoś milej wiedzieć, że w tym miejscu pełnym tak mocno zintegrowanych więzi
wiekowych pokrewieństw nie jesteśmy porzuceni jako te osty na wietrze, ale że
mieszkamy u ludzi, którzy do pewnego stopnia też są nie u siebie. Jest też
dziadek - przezabawna postać, mówiąca jakimś dziwacznym bezzębnym bełkotem,
ni to ślunskim ni góralskim, czasem wpadającym w regularne kaszebe, który
pojawia się czasami i coś tam sobie pod nosem mamrocze. Jego ulubione powiedzenie to: "nie
umi jeździć, nie umi" (odnosi się ono do lokatorów - kierowców usiłujących
się jakoś wydostać z tej breji jaką jest ich podwórze, a którą
zresztą on sam co rano "poprawia" zasypując śnieg popiołem). Otoczenie jest więc takie sobie, a nawet
bardziej, ale zaraz za rogiem domu odkrywam widok, który powoduje, że moje
serce zaczyna bić spokojnie i równo, widok, który porządkuje mnie wewnętrznie
i uspokaja - stoi tam bowiem dom, który
powoduje, że przenoszę się w niezrozumiały sposób do wnętrza opowiadań myśliwskich
Williama Faulknera z tomu "Big Woods" - tak musiała wyglądać chata,
w której przygotowywali się do polowań Major de Spain i Boon
Hogganbeck, w takiej właśnie przylegającej do chaty szopie stary pół-Indianin Sam
Fathers głodził Lwa - psa, który w końcu miał pokonać Starego Bena - niedźwiedzia
z okaleczoną łapą - przypłacając to własnym życiem. Wszystko to
pojawiło się jak na wywołanym nagle filmie, być może spowodował to kolor drzewa, być może
kształt domu, czy coś innego jeszcze - są sny, które śnimy przez całe życie, i
które będą nam się śnić nawet po śmierci. Oczywiście - przed tamtym housem
nie stał taki car - jak ten tu,
ale co tam - ważne, że kolor się zgadza.
W końcu udaje się nam wyjechać - najpierw jedziemy
zobaczyć słynny Teatr Witkacego - to prawie po drodze, zresztą w Zakopanem
chyba wszędzie jest po drodze. Teatr jak teatr - przesadnie drogi w biletach i
pretensjonalny w wystroju, ale zabawne wrażenie robią olbrzymie malunki
na podwórzu - jest ich kilka, znajdują się w pozornie najbardziej do tego
celu niezdatnych miejscach, jest wśród nich również "zmagnifikowany"
fotograficzny autoportret
samego Maestro. I jedziemy już do Kirów - Kiry leżą jak wspomniano na południowy-zachód
od Zakopanego, w kierunku Kościeliska i Doliny Kościeliskiej - jak podpowiada
przewodnik: "od osiedla
Kiry, w kierunku Doliny Kościeliskiej, prowadzi droga nazywana Królewską. Według
miejscowej legendy, tędy król Jan Kazimierz uciekał z Polski przed Szwedami.
Stąd pochodził Jan Krzeptowski-Sabała, słynny gawędziarz, muzykant i
polowac (kłusownik), przyjaciel odkrywcy Zakopanego, doktora Tytusa Chałubińskiego.
Do dziś przetrwała na Krzeptówkach XVIII-wieczna chałupa Sabały - gniazdo
rodu Krzeptowskich i miejsce zjazdów familijnych." Chałupy Sabały
jednak nie znaleźliśmy ani nawet jej nie szukaliśmy. W miarę oddalania się od Zakopanego
pokrywa śnieżna stawała się coraz gęściejsza, a w samych już Kirach, dotarłszy
w okolice "centrum" - czyli przystanku PKS (obwieszczał go słup z
rozkładem jazdy) stowarzyszonego ze
sklepem spożywczym mieliśmy poważny problem z domyśleniem się, że trójkątna
struktura niemal w całości zasypana śniegiem, jest właśnie wiatą tegoż przystanku. Kamuflaż doskonały! Dookoła rozpostarł
się prawdziwie już górski krajobraz, pola i lasy -
wszystko oddychające ciężko pod warstwą białego puchu, jak ktoś kto
zasypiając odczuł gwałtownie przenikające go fale zimna i wciągnął na siebie
kilka warstw ubrań i tak zasnął, na dodatek przykryty jeszcze poduszką, a rozgrzany
snem, nie budzi się nawet, lecz słychać jego oddech dobiegający nadzwyczaj głośno
spod zwałów materii, jakby duch walczył o lepsze z instynktem komfortu i
wygody. Czasem jednak robi się naprawdę ponuro, kiedy niebo zasnuwa
się chmurami i wydaje się, jakby lada moment miał spaść wielki śnieg, co
jednak nie następuje. Kiry trzeba zacząć od starego, stylowego (jak na
Zakopane oczywiście) budynku w stylu zakopiańskim, w którym mieści się
hotelik i restauracja, w której salach urządzono niewielkie muzeum poświęcone
pionierom taternictwa, ratownictwa i innych związanych z górami pasji, jest tu
mnóstwo starych zdjęć i z przykrością musimy przerwać ich oglądanie, żeby
przed zmrokiem dotrzeć do miejsca przeznaczenia - ośrodka narciarstwa klasycznego
i biathlonu w Kirach. Widok za oknem - nadzwyczaj
zimowy! I oto już ostatnie płoty i zagrody,
dalej już tylko las, las i
jeszcze raz las. Droga do ośrodka zaczyna się
całkiem dobrze - jest odśnieżona, przejezdna, oświetlona, a co najważniejsze - absolutnie
prosta. Lampy ustawiono po jednej stronie, i ma się czasem dziwne wrażenie,
jakby były one tworem przyrody - w miejscu tak odludnym
bowiem, wszystko wydaje się być dziełem natury raczej niż człowieka. Mimo,
że o tej porze jeszcze niepotrzebne, lampy nadają jednak pewien element pewności i
oparcia, który niestety - w pewnym momencie się kończy - jako, że przed nami leży
teraz zupełnie niewiadomej długości droga, wycięta wprost w lesie - na
przestrzał, droga przy której nie ma znaków ani drogowskazów, które mogłyby
nam powiedzieć ile jeszcze marszu nam zostało - nic, tylko ta wyrąbana w środku
lasu droga. Drzewa całe są oblepione śniegiem,
który pokrywa cały las równomierną, łagodną i senną warstwą. Kiedy słońce
pada pod pewnym kątem śnieg ten wydaje się wręcz niebieski.
Droga jest tak idealnie prosta, że idąc nią zatraca się zupełnie
poczucie odległości - gdyby nie to, że jak to ludzie cywilizowani mamy ze sobą
zegarek - zapewne nie bylibyśmy do końca pewni, czy idziemy tak już przez pół
godziny, czy też może przez godzinę. Brak jakichkolwiek punktów
charakterystycznych, nawet przecięć z leśnymi duktami, jednolita masa świerków
po obu stronach drogi sprawia, że ta niezwykła
monotonia staje się podobna do rytmicznej pulsacji muzyki minimalistycznej -
wywołuje rodzaj oszołomienia, transu, snu na jawie, w który umysł zapada jak
w grząską toń - nie wiemy czy już tu byliśmy czy
jeszcze nie?
Wygląda to trochę tak, jak na filmie animowanym, w którym zły czarownik
(ewentualnie czarownik dobry, ale przeprowadzający coś w rodzaju eksperymentu)
rozpostarł przed parą dzielnych bohaterów długą wstęgę drogi (która musi
oczywiście prowadzić do skarbu!) pośród lasu, którą niezauważalnymi dla
nich ruchami wciąż i wciąż przesuwa, tak że w istocie znajdują się oni wiecznie
w tym samym punkcie, w takim samym położeniu wobec niedosięgalnego skarbu, z tą jedynie różnicą, że są coraz bardziej i bardziej zmęczeni.
Jedyne urozmaicenie jest takie, że od czasu do czasu znowu zaczyna padać gęsty
śnieg i niebo robi się niemal czarne, trwa to przez
minutę, po czym znowu się przejaśnia, niebo jest piękne i przejrzyste, a
przed nami rozpościera się przysypana świeżym, dopiero co spadłym
śniegiem droga, która wygląda jak drobny prześwit
w masie lasu, mrocznego, gęstego i nieprzenikalnego niczym kamienie menhirów w
Stonehenge. Chyba z monotonii mamy już urojenia - w pewnej chwili zaczyna się nam wydawać,
że na drodze przed nami pojawiła się jakaś postać, która dziarsko maszeruje
w tym samym co i my kierunku - po jakimś czasie rozpływa się tak samo jak się
pojawiła - "sen - mara, Bóg - wiara" - mówimy sobie, wspominając też ten fragment z Eliota, z jakże bardzo tu na miejscu "Ziemi jałowej":
Who is the third who walks always beside you?
When I count, there are only you and I together
But when I look ahead up the white road
There is always another one walking beside you
Gliding wrapt in a brown mantle, hooded
I do not know whether a man or a woman
- But who is that on the other side of you?
czyli:
Kim jest ten trzeci, który zawsze idzie przy
tobie?
Kiedy patrzę, jesteśmy tylko ty i ja - razem
Ale gdy spojrzę w przód - tam, na białą drogę
Tam zawsze jest inny ktoś, kto idzie przy tobie
W brązowy płaszcz odziany przemyka, w kapturze
Nie wiem - mężczyzna czy też kobieta
- Kim więc jest ten - po twej drugiej stronie? ***
- wszystko się zgadza - jest przed nami? - jest!
Jest biała droga?? - i owszem!! Jest płaszcz brązowy??? - zaiste!!! Jest w
kapturze???? - oj, na to wygląda!!!! Zapowiada się nieźle, jeśli już postaci z przełomowych dzieł literackich na świat wychodzą i straszyć
maluczkich poczynają! Sodomia i Gomora, panie!
Wreszcie - znajdując się już na skraju wyczerpania
zauważamy pierwsze zabudowania ośrodka, po chwili
ukazują się nieczynne o tej porze roku, prawie całkowicie zasypane śniegiem domki
kempingowe....
***
A potem trzeba było stamtąd wrócić!
Droga powrotna - jak to zwykle bywa z drogami powrotnymi - wydawała się
znacznie krótsza, to niezwykłe zjawisko psychologiczne jest zapewne związane
z poczuciem nie-przewidywalności - droga "tam" zawsze wydaje się długa,
bo w momencie pokonywania jej nie jesteśmy pewni ile jeszcze będzie ona trwać,
a więc rezerwujemy dla niej niejako w antycypującej myśli zbyt dużo czasu,
którego jak się zwykle okazuje, nie jest ona w stanie wypełnić. Kiedy droga się kończy, umysł -
żeby
nie przyznać się do błędu i żeby nie zmarnować tej nieprawdziwej, a jedynie
z rozmachem szacowanej, własną mocą stworzonej przestrzeni - podstępnie i ukradkiem dołącza
dystans wyobrażony do tego przebytego realnie - i tak właśnie otrzymujemy ową
drogą "tam" - mieszaninę prawdy i wyobraźni z dużą przewagą tej
ostatniej. I tak w porównaniu droga "z powrotem" zawsze jest o wiele
krótsza,
bowiem jest jedynie prostą sumą kroków i minut (bądź godzin, dni, miesięcy
nawet - jednostka i skala jest tu zupełnie bez znaczenia, liczy się tylko wzajemny
stosunek części) prowadzącą do z góry znanego celu - już bez żadnego Tezeusza błądzącego
po meandrach wyobraźni.
A wizualnie droga "z powrotem" wyglądała bardzo podobnie - a może wręcz identycznie jak droga
"tam" - doprawdy, trzeba było nie lada przenikliwości, żeby się
nie pomylić, żeby bez wątpliwości określić w którym kierunku idziemy! Po
jakimś czasie jednak, daleko na horyzoncie pojawiło się coś, czego idąc w
kierunku odwrotnym wcale nie widzieliśmy, z tej odległości
niemal nie sposób było określić co to też może być takiego, na pewno nie
samochód, łódź też nie bardzo - po chwili okazało się, że był to koń!
Autentyczny koń ciągnący sanie, na których ni mniej ni więcej tylko
siedział człowiek! Prawdziwe sanie! Owszem - w
Zakopanem i jego okolicach nie jest to nic specjalnie dziwnego, sanie służą
tu do
wszelkiego rodzaju kuligów, ale to zupełnie co innego sanie pod Gubałówką,
a zupełnie co innego sanie na tej zupełnie pustej drodze do ośrodka sportów
zimowych w Kirach! To stanowiło wręcz fundamentalną różnicę, bo wiedzieliśmy,
że gdybyśmy się znaleźli na tej samej drodze wiek temu, to sytuacja wyglądałaby
bardzo podobnie - sanie tak samo minęłyby nas z
cichym zgrzytem płóz na świeżym śniegu, koń pachniałby tak samo w ostrym, coraz bardziej ku wieczorowi
mroźnym powietrzu, i pewnie góral spojrzałby na
nas podobnym, ni to rozbawionym, ni to pogardliwym spojrzeniem. Było zupełnie
jak dawniej, jak wtedy, jak nie teraz. A dalej było już prawie tak samo jak
podczas marszu w tamtą stronę, wreszcie zobaczyliśmy latarnie - tym razem po
lewej stronie drogi. Wiedzieliśmy, że trzeba już zacząć się spieszyć,
że jakoś trzeba będzie stąd wyjechać, i że do Zakopanego jest spory kawałek
drogi. I to drogi jakby nie było nienajlepszej.
Nie jestem pewien, czy wtedy o tym wiedzieliśmy, czy też ta wiedza przyszła
dopiero później -
ale w końcu to kawałek historii, warto więc o tym wspomnieć - to właśnie gdzieś
tu, może w pobliżu którejś z tych stojących jeszcze tu i ówdzie drewnianych
chałup - czasem skromnie ukrytych za należącymi już do następnego pokolenia
murowanymi domami - zupełnie jak nieśmiali wobec aparatu fotograficznego, nie
chcący się ze swoja starością i uświadomioną brzydotą narzucać dziadkowie, których podczas rodzinnego zjazdu zmuszono do wzięcia udziału w
pamiątkowym zdjęciu - to przy tej smutnej dziś i zasypanej śniegiem i
nieogarnionej i nie odgarniętej drodze, w podobny zapewne dzień, tyle że o świcie,
pod
koniec stycznia roku 1945, z wyroku Polskiego Państwa Podziemnego powieszony
został na drzewie, w kalesonach (bo zhańbił słynne góralskie
"portki") Wacław Krzeptowski (pochodzący też z owego wspomnianego
już "rodu Sabały") - "król Podhala", przywódca "Goralenvolk"
- o którym to wcześniej mawiano: "Ej Wacuś, Wacuś - będzies wisiał za cóś".
No i tak się skończyła historia tej jedynej zorganizowanej kolaboracji na
ziemiach polskich podczas drugiej wojny światowej. W okolicach Zakopanego nie
tak wiele jest prawdziwie historycznych miejsc, w końcu osadnictwo na tych ziemiach sięga zaledwie kilku
stuleci - nie kilkunastu,
nie kilkudziesięciu - Mezopotamia to to nie jest... I właśnie dlatego
takie zdarzenia, z nie tak dawnych w końcu czasów mają jakieś tam
znaczenie. Zresztą... - jest zima, jest śnieg, który tak samo dziś jak i wtedy
chrzęści pod nogami, i zimno i zapada już noc, i jeszcze przed nami kawał
drogi.
***
przekład Piotra Grzesika
KOLEJNY
DZIEŃ
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |