strona główna album Busko Zdrój inne albumy

DZIEŃ PIĄTY - Opatów i Krzyżtopór

Opatów

Piąty dzień okazał się dniem najważniejszym - celem wyjazdu był tym razem zamek Krzyżtopór w Ujeździe - jedna z największych i najsłynniejszych polskich ruin - to wiedzieliśmy już od dawna. Podczas pobytu w Sandomierzu zamierzaliśmy nawet wybrać się do Ujazdu, ale niesprzyjające okoliczności, nagły atak niespodziewanych przeciwników oraz zdrada przyjaciół pokrzyżowały te plany. Może i dobrze się stało, może zamek miał należeć do innej opowieści - tej właśnie? Być może gdyby udało nam się do niego dotrzeć z Sandomierza, z którego w ogóle na krok nie wyjeżdżaliśmy nie zrobiłby on na nas takiego wrażenia, jakie zrobił (uprzedzam fakty)? Może w kontraście z "zabawkowym" Sandomierzem, jego opuchnięta, smutna uroda pozostawiłaby pewien niesmak, glątwę jakąś, która  zamazałaby ogrom, zmurszałe zadęcie i pychę budowli pośród pól? A może po prostu padałby deszcz i nic nie byłoby widać, może byłoby zbyt intensywne słońce, pot zalewałby oczy i nic nie byłoby widać, może trafilibyśmy (były wakacje!) na jakąś potworną bandę rozwrzeszczanych bachorów i niczego nie chciałoby się nam widzieć? Trudno powiedzieć - dość, że wtedy do Krzyżtoporu nie pojechaliśmy, i postanowiliśmy nadrobić to tym razem, wyjeżdżając na najdłuższą z Buska wyprawę - zdecydowanie już poza teren Ponidzia, o którym jest ten album - choć oczywiście geograficzne brednie niewiele nas tu obchodzą.
Ażeby dojechać do Ujazdu (nazwa wioski obok której stoi zamek) trzeba przejechać spory kawałek - my wybraliśmy taką drogę, żeby móc zatrzymać się w dość ciekawym miasteczku o nazwie Opatów. O tym Opatowie słyszeliśmy sporo już w Sandomierzu - jak to te dwa miasta rywalizowały ongiś o wpływy handlowe, i że w Opatowie znajduje się podobna do sandomierskiej podziemna trasa turystyczna prowadząca przez niegdysiejsze składy kupieckie. Wjechaliśmy do Opatowa od trochę dziwnej strony (zabłądziliśmy oczywiście) i zatrzymaliśmy się w leżącym na obrzeżach miasta klasztorze bernardynów, gdzie trafiliśmy na ładny, przypominający odwróconą do góry nogami dziurkę od klucza  otwór strzelniczy. Oczywiście klasztor leżący nieco na uboczu - a wtedy zapewne zupełnie poza miastem - musiał być dobrze chronionym miejscem. Dotarliśmy w końcu na rynek - jest to dość duży rynek (po wielkości widać, że w momencie jego założenia miasto naprawdę było ważne i ludne), i pierwsze na co się natknęliśmy, to pomnik - obelisk na miejscu egzekucji wykonanej na majorze Topór-Zwierzdowskim - słynnym dowódcy powstańców 1863 roku, działającym najpierw na Białorusi, a potem w okolicach Sandomierza, który pod Opatowem przegrał swoją ostatnią bitwę i tu właśnie - na rynku - został przez Rosjan powieszony. Powstanie 1863 roku i ważne postaci z nim związane (choćby tylko pośrednio) będą nam jeszcze towarzyszyć dnia następnego. Swoją drogą - ciekawe, jak też to wieszanie wyglądało wtedy, czy wyrok odczytywali tylko po rosyjsku, czy i po polsku też?
Schodzimy do podziemi - bardzo miła pani przewodnik opowiada nam dokładnie wszystko co trzeba wiedzieć o znakomitej przeszłości handlowej tego miasta, o wielkiej liczbie zamieszkałych tu kupców ormiańskich, którzy zaczęli się w Opatowie osiedlać, i po których do dziś został ślad w postaci resztek nagrobków na miejscu niegdysiejszego cmentarza, o ukrywających się w podziemnych "sklepach" (składach), tuż "pod nosem" mieszczącego się na rynku Gestapo partyzantach. O Żydach wreszcie - o ich wielkim wkładzie w dzieje Opatowa, o tym że przed wojną stanowili większość w mieście, i o tym także, że po odejściu hitlerowców na cmentarzu żydowskim było jeszcze... 1000 macew - a dziś nie ma prawie w ogóle...  Same opatowskie podziemia są większe niż sandomierskie, część udostępniona do zwiedzania także jest większa. Wiele znalezisk zostało wyeksponowanych w gablotkach. Na temat dziejów miasta wiele można się dowiedzieć tutaj, zaś znakomity album zdjęć miasta znajdziemy tu. Po wyjściu na powierzchnię idziemy (a raczej po prostu przechodzimy przez rynek) zobaczyć główny powód do dumy miasteczka - jeden najważniejszych w Polsce zabytków architektury romańskiej - kolegiatę pod wezwaniem św. Marcina z Tours. Świątynia jest faktycznie imponująca - może nawet nie tyle rozmiarami, które nie są jakieś powalające, ale należałoby raczej powiedzieć - postawą - ten ciemny ze starości obiekt, zbudowany (przetrwał w zasadniczo niezmienionej do dziś postaci) w XII i XIII wieku, wykonany z ciosu oczywiście, stanowi faktycznie ewenement na dość dużą skalę, bo zarówno jego początki nie są znane, jego forma przetrwała niezmieniona, a i elementy wnętrza stanowią zjawiska nietypowe i niespotykane gdzie indziej - jest więc kolegiata opatowska swego rodzaju endemitem. Wnętrze oczywiście romańskie nie jest - to czysty barok - cały kościół jest przepysznie pomalowany, sceny przedstawione na ścianach są - co ciekawe - batalistyczne, ukazują różne słynne bitwy polskiego oręża - ma to związek z faktem, że opatowska kolegiata przez długi czas spełniała rolę kościoła sejmikowego, szlachta zbierała się w nim na debaty, które dotyczyły przeważnie kwestii typu: "Ociec - prać?" - no i kościół udekorowano też odpowiednio do tego bojowego nastroju, aby się "szaraczkowie" mogli odpowiednio "podgrzać" duchowo przed wyruszeniem na wyprawę. Bardzo ciekawa pozostałość tych militarnych koneksji kolegiaty znajduje się na zewnątrz - i zaraz tam dojdziemy. We wnętrzu zwraca jeszcze uwagę sufit z pysznymi belkowaniami, wyglądający jak porzucony na dnie morza szkielet jakiegoś skorupiaka - również pokryty malowidłami, a także dziecięcy marmurowy nagrobek Ludwika Mikołaja Szydłowieckiego, który jest ponoć pierwszym renesansowym nagrobkiem dziecięcym po północnej stronie Alp, i wreszcie rzecz najważniejsza - płyta zdobiąca cokół nagrobka kanclerza Krzysztofa Szydłowieckiego, tzw. "Lament opatowski" - obydwa te dzieła oraz wiele innych detali wnętrza kościoła, wraz z obszernym opisem można zobaczyć tutaj. Wychodzimy na zewnątrz - tu znajdujemy naprawdę urocze wejście boczne, oraz na ścianie bodajże południowej (cholera - zawsze mam przy sobie kompas, i nigdy nie jestem w stanie użyć go we właściwym momencie!) coś doprawdy kuriozalnego - mniej więcej na wysokości ramion dorosłego (choć niewysokiego) człowieka znajdują się tu ślady cięć szablą! Jakkolwiek wydaje się to zwariowane, jest absolutnie prawdziwe i rysy te pochodzą rzeczywiście od szabli - ich źródło jest podobne jak batalistycznego wystroju wnętrza kościoła - po sejmiku i po następującej po nim mszy szlachta symbolicznie "ostrzyła sobie kły" na ścianach ciosowej świątyni. Czy nie było to aby bluźnierstwo? -  (oczywiście z ich punktu widzenia - jeszcze nie zwariowaliśmy całkowicie :-))) - jak widać nie, bo zapewne uważali oni kościół za rodzaj takiego "świętego kamienia", o który naostrzone ich pałasze będą tym lepiej ścinać pohańskie karczycha (a w braku pogan sąsiada też ściąć można było). Niemniej - należy to podkreślić - o niczym podobnym, o żadnym takim lokalnym zwyczaju dotychczas nigdy i nigdzie nie słyszeliśmy. Władysław Łuszczkiewicz, jeden z pierwszych badaczy opatowskiej kolegiaty tak napisał o tym przedziwnym zjawisku w roku 1900:
"Nie dziwi też nas wybryk szlacheckiej buty posłów zjeżdżających na sejmiki, odbywające się w kolegiacie, siekanina ściany prezbiteryum od zewnątrz, jakoby dokonana toporami w miękkim materyale, jakby wygniatanie zagłębień pólkulistych z dziwną dokładnością. Wynik częstego ostrzenia szabel, grotów a może szlachecka zabawka, świadczy tu o wartości osełkowej użytego do budowy kamienia podolskiego."
Są to ślady cięć oraz wgłębień - te drugie są szczególnie interesujące, jako że świadczą o wyjątkowo uporczywym wgryzaniu się braci szlachty w materię kamienia - delikwent musiał brać swoje narzędzie i dłubać nim w kamieniu w jednym tylko miejscu przez czas dłuższy - przemawiałoby to raczej za koncepcją ostrzenia niż dzikiej zabawy - bo o ile do pomyślenia jest walenie "na pałę", na oślep i na wiwat z ręką uniesioną nad głową, o tyle takie świdrowanie w kamieniu wydaje się raczej ciężką pracą
(biorąc zwłaszcza pod uwagę wagę ówczesnych szabel), wymagającą wysiłku i nie lada cierpliwości. Mam wrażenie, że w tym wypadku chodziło raczej o nadanie odpowiedniego szlifu końcówce szabli niż o czystą "siekaninę". Cięcia w kamieniu układają się zupełnie niezwykle w kształt jakiejś ławicy ryb płynącej pod wodą i tak zastygłej w kamieniu niczym trylobit Zupełnie to wygląda jak skamieniałość - te kropki będące pozostałością szlifowania końcówek szabli (jak to już wcześniej ustaliliśmy) - są jak tych ryb oczy - wielkie, jak to czasem u ryb bywa - takie oko jest jak połowa całej ryby niemal. Przypomina to albo skamieniałość, albo jakąś modernistyczną mozaikę. Z tym zdjęciem zresztą wiąże się bardzo ciekawe zjawisko optyczne, którego dotąd nie umiemy sobie wytłumaczyć - bowiem jeśli spojrzy się na nie w jego naturalnym układzie, czyli pionowo (wybaczcie powtórkę), niewątpliwie ma się wrażenie, że te "ślady cięć i wgłębień" są wgłębieniami właśnie, to znaczy, że wyryto je w podatnej powierzchni kamienia, a więc że są one wklęsłe - ciekawe, że kiedy zdjęcie podda się zwykłemu odwróceniu i ustawi je w poziomie powstaje nieodparte wrażenie, że linie są wypukłe - i zamiast przypominać wyżłobione ryby, przywodzą na myśl raczej zastygłe w beznadziejnej ucieczce, albo może ujmując temat nieco mniej romantycznie - zaskoczone na spacerku, po sutym niedzielnym obiedzie, tak zwane pomrowy (ślimaki bezmuszlowe, a konkretnie: pomrowcowate [Limacidae; synonim: pomrówiowate, pomrowy] - rodzina ślimaków płucodysznych z rzędu trzonkoocznych o wydłużonym ciele i muszli zredukowanej do schowanej pod płaszczem płytki. Odżywiają się rozkładającą się materią organiczną, oraz grzybami. Występuje też u nich zjawisko kanibalizmu.), które właśnie przechadzały się (prowadząc dworną rozmowę) po terenie cmentarza (można je bowiem powszechnie spotkać na cmentarzach - w końcu jak wspomniano powyżej odżywiają się rozkładającą się materią organiczną) w mieście Pompeje, gdzie zaskoczone zostały przez wybuch Wezuwiusza, i tak już pozostały wypełnione pyłem wulkanicznym na wieczną pamiątkę, i tak podążają i nieskończenie już podążać będą. Z tych wgłębień zaś porobiły się ani chybi wybałuszone gałki oczne! (czyżby co lepsze kawałki zostawiły sobie na deser? - "na dobry smacek" - jak podobno mawiała niegdyś kucharka mojej babki). Ale jeśli nie wariujemy zbytnio ze zmianami perspektywy i nie obracamy zdjęć po próżnicy w tę i z powrotem, to wszystko jest w zupełnym porządku i nie łażą nam po mózgu żadne pomrowy - powtarzam - nie ma żadnych pomrowów! - a nawet można się doszukać czegoś miłego, czegoś przyjemnego, czegoś, co na przekór przywołanemu przed chwilą pośmiertnemu rozkładowi i na dodatek jeszcze pośmiertnemu zwapnieniu ciała (pomrowa), budzi skojarzenia raczej z życiem i radością - takie ot maleństwo! - nie dość, że wygolone i wyraziste, to jeszcze z bonusem! - podwójna! - ach, ileż to cudownych przyjacielskich perwersji można by z taką! Nazwałbym ją: "Snem Bliźniaków" (oczywiście nikt nie ma tu zamiaru obrażać Miłościwie-Nam-Panującego-Dwugłowego-Orła-Białego!, tym bardziej, że jemu jako Świąto(je)bliwemu nie w głowie takie zberezieństwa) - oczywiście, z racji nierównej wielkości obydwu wgłębień spółka z młodszym bratem (np. wprowadzająca go w arkana dorosłego życia, na modłę południowoamerykańską) także byłaby do pomyślenia. Piękny nam prezent zostawili ci nieznani artyści sprzed kilku stuleci - no proszę, proszę - takie rzeczy na kościele! - ale wiadomo, że ci szlachetkowie to byli łotrzy i zbereźnicy! Co bardzo ciekawe - wracając do tematu optycznego - to tenże ostatni konterfekt poddany odwróceniu nie budzi wcale wrażenia wypukłości - wgłębienie to wgłębienie! - na to nie ma rady - jeśli już coś budzi, to jedynie normalne, zupełnie zdrowe i cieszące się powszechną akceptacją społeczną skojarzenie z ustami. Sprawa leży zatem w wielości linii, które tak na dudka wystrychują (można tak odmienić "wystrychnąć" czy nie?) nasz czuły i szlachetny (i z tych właśnie dwóch powodów tak podatny na wszelkie oszustwo) zmysł wzroku. Trzeba nam już odjeżdżać - żegnaj więc leopardzie brązowy i cętkowany, ocelocie północy - kolegiato opatowska! - wielceś nas ucieszyła i materyału dostarczyła - a zdrowa bywaj i 3M się następnych lat 800! Wychodząc z Opatowa (bo miasteczko tak jest niewielkie, że raczej się zeń wychodzi niż wyjeżdża), wracamy na rynek, gdzie czeka nas jedna jeszcze osobliwość - mianowicie, po klucze do miejskiego szaletu, trzeba udać się do jednej z okolicznych kamienic, zapukać, zapłacić i poprosić o kluczyk - tam po prostu mieszka pani babcia klozetowa (konkretnie był to dziadek, i jak na dziadka to raczej młodawy) - cudowne! - choć zapewne jest tak tylko na czas remontu rynku - pewnie teraz już tego tam nie grają. Nie weszliśmy przez bramę, ale przez bramę wychodzimy - a jak! - jest brama to trza pod nią przedefilować - brama nazywa się Warszawska (bo do Warszawy prowadziła, świadczy to o tym, że w czasie gdy kanclerz Szydłowiecki budował potęgę swego miasta, i gdy potem stało się ono siedzibą sejmików, Warszawa już, a nie Kraków była jego punktem odniesienia - w końcu sama nasza obecna stolica była takim właśnie miastem sejmowym, przyszła jej potęga z tego się między innymi wywodziła, że gromadziła "panów szlachtę" na takie właśnie ogólnonarodowe zgromadzenia), i jest raczej śmieszna - wygląda jakby była nieco na jedną stronę bardziej - góra w poziomie, dół jakiś krzywy - no pocieszna jest jak rzadko - i jeszcze ten balkonik! Jakże blado wypada opatowska Brama Warszawska wobec sandomierskiej Bramy Opatowskiej! (czyżby to zachęta? - a może powinni byli w Opatowie w ramach rewanżu postawić raczej Bramę Sandomierską?), nie mówiąc nawet o szydłowskiej Bramie Krakowskiej, i zaledwie napomykając krakowską Bramę Floriańską (i tu niestety kończy się ten idiotyczny łańcuszek, który radbym kontynuować). A ta ich Brama Warszawska - to ci taka jest starowinka garbata, poczciwina - choć jeszcze krzepka w sobie, zbudowana dobrze - w klapie (to znaczy z drugiej strony) ma nawet słuszny ideologiczne emblemat Maryi-Teraz-I-Zawsze-Dziewicy - może więc spać spokojnie, na pewno jej nie ruszą (ani Turczynowie, ani inni rodzimi PO-hańcy!) - jedziemy już, bo czas ucieka, a droga do Ujazdu daleka.

***

Zamek Krzyżtopór w Ujeździe

Ujazd jest to maleńka wioska położona kilka kilometrów od Opatowa. Stoją tu ruiny zamku o nazwie Krzyżtopór (wcześniejsza nazwa brzmiała Krzysztopór - od imienia fundatora), postawionego prawdopodobnie w latach 1631-1644, z fundacji Krzysztofa Ossolińskiego - jego biografię przytaczamy tutaj za stroną http://www.ossolinski.strona.pl/ (z niewielkimi wtrąceniami) - uważając, że w tym wypadku dzieło, które przerosło człowieka, które stało się jego prawdziwym pomnikiem nagrobnym (w braku grobu rzeczywistego), domaga się powiedzenia choćby paru słów o swoim pomysłodawcy, którego magnacka pycha stała się powodem i motorem tego niesłychanego przedsięwzięcia:

Krzysztof Ossoliński (1587-1645) urodzony w Bukowsku koło Sanoka początkowe nauki pobierał u jezuitów w Lublinie. Po studiach odbytych za granicą (1604-1612), częściowo wspólnie z bratem Maksymilianem, powrócił do kraju i rozpoczął swą karierę polityczną. Na początku brał udział w kilku wyprawach wojennych przeciw Turkom i Tatarom, wysłany na nie przez ojca, następnie był wielokrotnie obierany posłem na sejmy z województwa sandomierskiego, gdzie zajmował się głównie sprawami gospodarczymi. Do historii przeszedł, niesłusznie, głównie jako zwolennik kontrreformacji, był sprawcą słynnego wypędzenia arian z Rakowa, z Iwanisk i Skrzelowa. W jego karierze na urzędach koronnych zakończonej w 1638 roku stanowiskiem wojewody sandomierskiego dopomagał mu przyrodni brat Jerzy. Po ojcu odziedziczył część majątku mieleckiego, zamienionego wkrótce z bratem Maksymilianem na majątek Iwaniska, gdzie we wsi Ujazd około 1627 roku rozpoczął budowę zamku Krzyżtopór. Poza dobrami otrzymanymi po ojcu, spory posag wniosły mu jego trzy żony. Znaczne dochody przyniosła mu wyłączność na zaopatrzenie armii Rzeczpospolitej w prowiant podczas kampanii pruskiej przeciw Szwedom w 1626 roku, w której sam brał czynny udział. W tym okresie rozpoczyna też budowę zamku Krzyżtopór, jedynej tego typu budowli na północ od Alp. Oprócz zamku w Ujeździe był fundatorem klasztoru Reformatów w Stopnicy (to tam gdzie znaleźliśmy matkę Paska), wybudowanego dla nawracania okolicznych różnowierców. Hojnie też wspomagał klasztory Jezuitów i Karmelitów w Krakowie. W Krakowie na rogu rynku i ulicy Brackiej miał swą kamienicę wniesioną mu w posagu przez pierwszą żonę. Krzysztof Ossoliński zmarł w swym zamku (wg innych źródeł zmarł w drodze na sejm do Krakowa - i tej wersji raczej będziemy się w dalszym ciągu trzymać) i pochowany został (w habicie franciszkańskim) zgodnie z jego życzeniem u Karmelitów Bosych w Krakowie (w kościele pod wezwaniem świętych Michała Archanioła i Józefa) obok swej pierwszej żony. Miejsce jego ostatniego spoczynku nie przetrwało jednak do dziś. Po kasacie zakonu przez władze austriackie klasztor uległ zniszczeniu. Dzisiaj na jego miejscu znajduje się Muzeum Archeologii.

Źródła i źródełka mówią też, że wojewoda był wszechstronnie wykształcony, znał ponoć kilka języków i miał nawet przetłumaczyć z łaciny sztukę angielskiego autora Johna Barclaya "Argenis", która to sztuka miała być odgrywana na eliptycznym dziedzińcu zamku Krzyżtopór. Tyle mówi historia... To co następuje, jest zbiorem refleksji, snów i wizji wywołanych widokiem Krzyżtoporu, jego niezwykłymi dziejami, układem i nastrojem tego miejsca, a gdyby ktoś chciał zaczerpnąć nieco bardziej rzetelnych informacji na temat zamku - polecamy zajrzeć tutaj (choć my postanowiliśmy w tym celu wywołać ducha samego fundatora, lecz cóż - duch, jak to duch, mówił raczej nieskładnie, zapewne z braku czasu - duchy bowiem, jako istniejące poniewczasie, nigdy nie mają czasu). A jeśli ktoś chce zobaczyć naprawdę znakomitą galerię zdjęć zamku, niechaj myszą ruszy tutaj.

***

Jadąc szosą od Opatowa, mijając sporadycznie pojawiające się kępki drzew i domów nie ma się najmniejszego przeczucia, że za chwilę przed oczami pojawi się tak ogromna budowla (jej ruiny, ale zbliżając się, w ogóle nie podejrzewaliśmy faktycznego stanu - z daleka zamek wygląda na prawie "żywy") - i to zaskoczenie jest jednym z elementów oddziaływania Krzyżtoporu, których raczej nie da się zapomnieć. Pamięta się właśnie to pierwsze wrażenie, kiedy po lewej stronie, zupełnie nagle (nagle, bo oczy, nie wiedząc czego się właściwie spodziewać - a tak było w naszym przypadku - wypatrują czegoś takiego jak ruiny zamku w Ogrodzieńcu czy w Tenczynku), pojawia się budowla położona wśród szczerych pól, na zupełnie płaskim terenie, co dodatkowo pogłębia wrażenie wręcz piramidalnej wielkości, ale nie budzi tych skojarzeń, które zazwyczaj wywołuje magiczne słowo "zamek". Bo słowo to jest zwykle stosowane w odniesieniu do budowli średniowiecznych, i tu można upatrywać powodów, dla których Krzyżtopór wzbudza to uczucie ogromnego, trudnego do wypowiedzenia smutku i opuszczenia. Zamek ten jest budowlą barokową, nie średniowieczną, a więc według określenia historyków przynależy do okresu Nowożytności - czyli nie do Starożytności (kiedy to Platon swobodnie igrał sobie z mieszkańcami Atlantydy, bogowie chodzili po ziemi, historia Herodota niewiele różniła się od mitologii i wciąż się z nią przeplatała, zaś Rzymianie podbijając ziemię Galów ciężkie mieli zadanie, gdyż ich przeciwnicy jak wiadomo sprzymierzeni byli z drzewami) - ani też do równie mitycznego Średniowiecza, kiedy to ludzie nie robili nic innego jak tylko się modlili, chodzili na pielgrzymki, uprawiali wędrówki ludów i łowy na smoki. Nastała Nowożytność, Martin Luter zrobił porządek z odpustami, zaczęły się wojny religijne, i powoli zaczęło się wykluwać to, w czym nadal żyjemy. Wieki XVI i XVII nie są odległe, a może raczej są odległe, ale nie mają statusu mitu, ludzie żyjący w tych czasach są nam obcy, ale możliwe jest ich zrozumienie, pisali już w językach, które nadal nazywamy naszymi (choć przecież niełatwo je zrozumieć), z tamtych czasów mamy Szekspira, którego gramy nieustannie w coraz to nowszych i coraz bardziej wydumanych inscenizacjach, mamy muzykę Palestriny, Bacha, Haendla i Vivaldiego, która jeśli nie dla większości, to dla wielu, jest zupełnie zrozumiałym, dźwiękowym chlebem powszednim. W Średniowieczu żyły jeszcze ostatnie dinozaury (powiedzmy raczej - ich późni potomkowie, przez lud zwani Smokami), a w baroku już nie, i nawet odkrycie nowych lądów nie przysporzyło materii bajecznej. W zamian za utracone dzieciństwo ludzkość otrzymywać zaczęła jednak coraz bardziej rozbudowane, coraz szersze koncepcje myślowe, często przez sztukę wyrażane: muzykę Bacha, filozofię Leibniza, malarstwo Rembrandta, a wreszcie wielką architekturę. Budowano na wszystkich frontach - a budowle miały nierzadko bardzo spekulatywne plany - zamek Krzysztofa Ossolińskiego również oparty jest na wysoce wysublimowanej koncepcji, o której w ciągu dalszym nieco wspomnimy. Do zamku prowadzi niewielka dróżka, zaraz przy wejściu znajduje się kasa oraz piękny napis na kartce zamkniętej dla ochrony przed deszczem w zwykłą "koszulkę" do segregatora, informujący, że "na Zamku pojawiły się żmije" - wygląda niewesoło - żmija w tych szczerych polach może okazać się decydująca... Trudno, trzeba będzie uważać. Zamek właściwie jest pałacem, wiem że rozróżnienie pomiędzy zamkiem i pałacem na czym innym polega, ale zarówno to, że zamki albo pochodzą bezpośrednio z epoki Średniowiecza, albo przynajmniej rodowód ich najstarszych fragmentów doń sięga (przypadek choćby Wawelu), powoduje, że za zamek trudno nam uznać i Krzyżtopór i tak zwany "Zamek Królewski" w Warszawie (który jest, notabene - taką nieco większą kamienicą z wieżyczką), i nie jest to kwestia tylko i wyłącznie nomenklatury - Krzyżtopór jest w istocie pałacem, choć olbrzymem - nasz "przewodnik" (papierowy) wspomina coś na temat typu "palazzo in fortezza", który to termin wybitnie się nam podoba ze względu na dużą zawartość włoskiego "c", a także o tym, że przed założeniem Wersalu była to największa budowla pałacowa w Europie! Wchodzimy do środka, na początku jest wieża, jedna wieża, niewysoka, po prawej, i druga - taka sama - po lewej, i też można zobaczyć je obydwie razem, pod niebem coraz bardziej zasnutym ciężkimi chmurami, przez okna, dziury w kamieniu, widać tylko puste pola, niebo, z którego nie błogosławi już Święta Trójca, ani Matka Boska, pod której obronę, święta boża rodzicielko, nie - drzwi odbijają się w drzwiach, jak w lustrach, choć lustrami nie są, nie są jedynie zwielokrotnionym obrazem nędzy - są nędzą samą, i upadkiem, choć dziś przed upadkiem bronią nas przecież metalowe barierki, zabezpieczenia, bo przecież żyjemy w kulturze zabezpieczeń, zabezpieczyliśmy się tak już doskonale, tyle już mamy tej pewności, że tylko patrzymy z niepokojem w niebo, przeklęte - nie zasłonięte - a nuż coś stamtąd spadnie - a samolot-samobójca? a grypa ptasia? a kosmici? cokolwiek choćby - byle nie znowu urzędnik w nienagannym, w fartuszku pod szyję, w krawatce pod ryjem, z PIT-em, z NIP-em, z PIN-em, SKURWYSYN-em, KRETYN-em - z deklaracją wypełnioną, kolokacją załatwioną, z przeniesieniem ubezpieczenia majątkowego z konta o numerze - na numer - nie inaczej tu, Krzysztof Ossoliński, bo to o nim będzie, tylko niech się rozpędzę, tylko nabiorę szybkości i zacznę pisać nie tak, jak się pisze sprawozdanie z podróży, tylko jak się pisze po prostu, przed siebie, ale muszę go zobaczyć jak tam, jak tu stoi - jak jest w tym oknie, patrzy dookoła, i nie widzi nic, tylko pola, szczere, pola, w których jest nic - i wie, że przedtem tu było nic, było nic dokoła, a on zrobił, że teraz jest coś - to, gdzie on teraz jest, w tym oknie i patrzy, i myśli - będę patrzył tam tak, przez ileś lat, a potem dzieci moje i wnuki i dzieci tych dzieci, i na głowie może nawet królewska korona? - bo królem każdy magnat wielki mógł zostać, czemuż więc nie on? - 

czemu nie ja, czemu nie potomek mój ostatecznie? - nie ja, faraon, fanfaron, on-fara, faro, al faro, faros, dlaczego nie? a jeśli tak, jeśli to możliwe, to miejsce to stanie się nowym początkiem, stanie się punktem wyjścia do dalej, stąd wyruszą wyprawy, które dadzą władzę i władzę i jeszcze więcej władzy, tu zacznie się na nowo - więc warto poświęcić wiele ("30 milionów ówczesnych złotych" - w pięć wieków później napiszą), w lat trzysta może od dnia dzisiejszego budować zaczną inne pałace - brudu i smrodu - po to tylko, by w nich czarni od potu ludzie wykonywali małe lub duże elementy, z których zbudowany ich świat, części do części innych części, i tak ten ich świat będzie częściowy, te budowle nazwą "fabryki" i kiedy tu przyjedzie cała grupa ich dzieci, powiedzą - o popatrz! to zupełnie jak fabryka wygląda, a to znowu jak chlew jakiś, hehe, albo barak z kominem - tu mieli kotłownię? bo plan, plan doskonały, na którym wszystko się opiera, nie będzie widoczny, że zamek cztery ma wieże na bastionach, jak rok cztery ma pory, siedem bram i wejść jak dni w tygodniu, pomieszczeń pięćdziesiąt trzy jak tygodni w roku, sal dwanaście jak miesięcy, i okien trzysta sześćdziesiąt pięć (bo w moim domu nie ma lat przestępnych, tylko lata równe i pełne do nieskończoności, bo świat trwa w harmonii, i jeżeli nie można oddać w kamieniach zmienności, to trzeba przyjąć to, co ważniejsze, przyjąć to, co bardziej pewne i akcydensa pominąć, bo nie po tośmy tutaj, aby nad nimi sobie głowy łamać), i jeśli teraz gdy zwykle jestem w podziemiach, wynurzam się czasem na górę, gdzie nie widać ani mnie, ani mojej szabli, ni kontusza, i gdy widzę wieże, które nie do końca takie są jak być powinny, które miały jeszcze być lepsze, myślę - dlaczego tu przychodzą, po co im patrzeć na ten opuszczony pałac - ruinę, ludzie, których nie zdołam zrozumieć, bo nie tak ja robiłem, patrząc na to co było przedtem, co zostało, my myśleliśmy raczej o kamieniach, o tym, by w inne mury je złożyć, ale cóż - nie ja ich zrozumiem, nie oni zrozumieją mnie, bo nie może człowiek zrozumieć człowieka, a czasem nawet - nie może go zobaczyć, nie zdoła go dojrzeć, nie zdołają, kiedy przechodzę pośród nich i czasem zaczepiam pochwą mojej szabli o te jakieś dziwaczne rzeczy, które noszą w rękach, które kierują w różne strony, zastygają na chwilę i światło błyska czasami, i bywa, że gdy przechodzę wtedy - a nierzadko robię to specjalnie! - wtedy któryś się nagle zachwieje, i myśli, że to wiatr, a może wczoraj małmazji za dużo, i wtedy przeklinają po swojemu, co słabo rozumiem, jedno słowo łacińskie poznaję, i myśmy go używali, ale nie tak często, przeklinają, że nie wyszło, że trzeba raz jeszcze, że trzeba powtórzyć, albo wołają - spójrz na to okno - ciekawe jak też wtedy wyglądało? - co było widać w tym oknie po drugiej stronie? - zbudowałem mój zamek pośród pól szerokich, gdzie widać było jeźdźca z daleka, i nikt nie mógłby nas zaskoczyć, daleko od miast, daleko od stolic - bo tu była moja stolica, na wieki być miała - nie ja przychodziłem do nich, ale oni do mnie - i tak po wiek wieków mieli przychodzić, i przychodzić będą, choć rok po roku się osypują kamienie, choć w labiryntach piwnic szczur tylko mieszka, pałac - wiatrom tylko dom, a na wieży ptaki - na podworcu, gdzie ongi sztuki grano, kiedy noc zapada tłoczą się zjawy kobiet tak dawno już byłych, pań w sukniach szerokich i o włosach trefionych - to moje Colosseum, nie gorsze niż prawdziwe, w Rzymie widziane - choć bez lwów, a zamiast nich dworacy - głupi a rezolutni, można było im rzucić na żer gościa jakiegoś, któregośmy szanować nie musieli wcale, bo on dla nas, a nie my dla niego - jakże go rozszarpywali, jakże pięknie błyskały im żuchwy - kości żółte i w proch rozpadłe, które widziałem pod warstwą mięsa niewielkiej grubości, którą pałaszem rozciąć zajęłoby chwilę - z korytarza do korytarza tak mogę przechodzić, jak ciarki po plecach głupca, co umarłych się lęka, miast na przyjaciela swego patrzeć uważnie - czy spisku nie knuje - dachu już nie ma, gwiazdy widać na niebie, które teraz chmura zakrywa i niebo błękitne, ja widzę - bo nam dana jest władza nie widzieć jasności, i dnia od nocy nie odróżniać - bo nie spać, to nie śnić, to snem być całkiem - i jawą naprawdę - a więc dla mnie żadnej różnicy między dniem i nocą nie ma, wiem tylko, że przychodzi o pewnej porze ktoś i bramy otwiera, a potem zamyka, i znowu przychodzi i otwiera, i przychodzą tamci, pytają - po co takie były w dachu prześwity? - okna może, lecz po co? - czy ten zamek warowny mógł się długo bronić? nie, raczej nie bardzo, drugi mu odpowie - łatwo zdobyli go Szwedzi - a te blanki - czy z nich można było wroga razić? - ale nie po to one, nie myślałem wcale, by mógł nas tu kto oblegać - nie dla obrony ciał zbudowane lecz ducha - kto wśród form doskonałych żyje, formami się nasyca i tak mądrzejszym się staje - choć okna otwarte na oścież, chociaż podłóg już nie ma, to widzisz przecież doskonałość, jeśli masz oczy - nie po to największe dzieła człowieka, aby służyć czemuś, ale żeby znakiem były - a plan mój przetrwa, bo o nim wiedzą, i dla nich może być wskazówką jak świat budować - w stajniach były żłoby marmurowe, z których konie jadły, przeglądając się w kryształowych lustrach - tak napisali, ale nie dla koni były lustra, tylko dla jeźdźców, żeby siebie widzieli, nim na konie wsiądą - żeby wiedzieli, że ja zatrzymam ich cienie odbite, a kto tu wszedł raz - nigdy już nie wyjdzie - teraz ścieżka pośród komnat w trawie się wije i głupiec chodzi i opowiada co też tutaj było - i rozważają przyczyny upadku zamku Krzysztopór - bo tak się nazywa - od mego imienia - 

Ja - mroczny - ja - wdowiec, mnie - nikt ulżyć nie może
Ja książę Akwitanii o zniesionej wieży;
Jedyna
gwiazda zgasła, w lutni gwiazdozbiorze
Melancholia i Czarne Słońce moje leży. ***

- potop i zabory i rozbiory - wszystko to prawda, lecz nie do końca, nie do końca - doskonałość nie na ludzką jest miarę i nie powinna trwać, a jeśli - to tak właśnie, w ruinie - bo by was następnych przytłoczyła i już żyć byście nie chcieli, a tak niektóry łezkę otrze rękawem i się wytapla w swoim człowieczeństwie marnym - bo nie na waszą miarę marzenia herosów - a prawdziwe świątynie tylko są w prochu - bramy prowadzą do bram innych i cały dzień możesz tu chodzić - i nie zobaczysz nawet części wszystkiego, nie zobaczysz jak ja widzę - akwarium, co było zamiast sufitu, gdzie małe szkielety kolorowych ryb pływają - żmija gniazdo uwije w podłodze, a komnata podobniejsza do karceru raczej, gdzie na ścianach pozostał inicjał krwią zakrzepłą spod paznokci oddartych zrobiony - chwała trwała niedługo  - lecz sława zostanie na wieki - 

 

- i być może o to właśnie chodziło, o dzieło, które ma przetrwać w upadku, bo choćby szaleniec dziś w Luwrze (w wieczornych wiadomościach podali!) Monę Lisę kieszonkowym miotaczem ognia podpalił, to będziemy o niej pamiętać, my - następni, następujący, bo znaczenie wpisane jest już w świadectw tysiące, i gdyby zamek Krzyżtopór przetrwał w takiej postaci, w jakiej stał tutaj w roku 1644, gdyby był jak jest Książ, czy Pszczyna, czy Łańcut - "Muzeum Wnętrz Zamkowych" - czyż byłoby lepiej? Czy mielibyśmy o czym myśleć? Oczywiście - zgromadzone łupy sprzed wieków - pałasze, kontusze i żłoby marmurowe - wszystkiego tego już nie ma - ale nawet jeśli ktoś próbuje te mury sztukować naszym, jakże marnie współczesnym betonem, żeby je powstrzymać w upadku, to czy czyni właściwie i potrzebnie? W sali Colosseum w każdej rozecie był herb kogoś z wielkiej rodziny - a także galeria antenatów - popiersia portretowe, figury alegoryczne, wszystko opatrzone około czterdziestoma napisami poświęconymi owym przodkom, z których dzisiaj niektóre możliwe są jeszcze do odczytania. Z okien widać zwykłe wiejskie krajobrazy, zwykłe drzewa i trawę i dalekie domy czasami, i na pewno ludzie stąd się cieszą, że mieli ich nieznani przodkowie takiego pana szaleńca, bo pewnie większość wioski nadal jest zatrudniona "przy zamku" - ktoś przecież musi to otwierać, pilnować, sprzątać czasami. Kamień, z którego zamek zbudowano jest wciąż potężny, pełen majestatu - smutek nie jest tak bardzo przytłaczający teraz - zapewne w jesieni i zimą bywa większy nawet, zamek czasem wygląda jakby się dopiero co spalił, a czarne chmury nad nim się unoszące wyglądają jak kłęby dymu - wydaje się zupełnie żywy jeszcze, nawet zamieszkały - jak człowiek, który właśnie umarł, o którym mówimy - niemożliwe, przecież wczoraj z nim rozmawiałem. Oczywiście, nie sposób sobie wyobrazić jak wyglądał ten pałac nad pałace w chwilach swej świetności - rzeczywiście musiał być przytłaczający, porażający przepychem - patrząc dziś na te puste oknodoły, nie możemy nawet pomyśleć jak to wszystko wyglądało, gdy za nimi przesuwały się sylwetki pań w gorsetach i śmiałych rycerzy z rapierem przy boku. Oczywiście - te czasy, to czasy "Trylogii" - a więc stosunkowo dobrze nam znane, gdyż przybliżone zostały przez to wredne, choć zgrabnie napisane powieścidło (swoją drogą ciekawe, czy Sienkiewicz gdzieś wspomniał o Krzyżtoporze - trzeba by to sprawdzić) - ale i tak niewiele ono nam pomoże, co najwyżej parę "mocium panie", "do kaduka" i kilka makaronizmów - to zwykle przychodzi do głowy, kiedy się myśli o Polsce XVII-wiecznej.
Część dolnych pomieszczeń, niegdyś stajni spokojnie nadawałaby się do jakiegoś wykorzystania - mury wydają się bardzo trwałe, zresztą - z niewiadomych powodów zostały zadaszone jakąś dziwaczną mieszaniną szkła i metalowych prętów - nie wiem do czego miałoby to służyć. 
Jeśli trafisz tu w podobny dzień jak my, kiedy nie ma zbyt dużo ludzi (bo podobno w sezonie, w weekendy wprost trudno się przecisnąć - dziś wydaje się to wręcz nieprawdopodobne, oprócz nas nie ma tu prawie nikogo), powinieneś patrzeć dookoła uważnie, aby dostrzec jak trawa zieleni się tam, gdzie kiedyś była posadzka, jak ścieżka prowadzi do wnętrza tego wielkiego grobowca, a pozostałości ścian są jak fasady kamienic, pokazywane niegdyś w kronikach filmowych przedstawiających zburzoną Warszawę - które stoją jedynie z przyzwyczajenia - dlatego, że ludzie patrzyli na nie zwykle od strony ulicy, i teraz nie mogą się zdecydować by runąć, wieża - oko Horusa (od "hora" oczywiście!) ukaże się w głębi podwórza, nieco śmieszna nawet, przysadzista, pękata jak metalowa część jakiejś maszyny, na samej górze budynku pałacowego rośnie trawa, kolejne wejścia, jak dziurki od klucza otworzą kolejne perspektywy, jak w labiryncie, choć przecież plan jest najdoskonalszy jaki być może, przechodząc z jednej do drugiej komnaty bez dachu doświadczyć można multiplikacji jak z teatru Kantora - wchodzę, wyszedłem, to ja, nie ja - to ja wyszedłem - ja wchodzę - wychodzę, w oknie u góry nie ukaże się pewnie żaden duch, i nikt nie będzie stukał podkutymi butami po tym, co było kiedyś posadzką, a dziś jest żwirem, gruzem, darnią - patrząc w górę, w tych dziwnych otworach można niebo zobaczyć, i nie wiadomo jakie to ryby podczas uczt nad głowami pływały (jeden z sufitów miał być wielkim akwarium - duch wojewody już zresztą o tym wspominał) - kamień, cegła, tynk - to widać, to elementy, które już nie tworzą całości. Zamek jest trupem, który każdego dnia rozpada się bardziej, każdego dnia przybywa robaków, które w końcu wyryją w ziemi dość miejsca, by wygryziona od wewnątrz wieża (wygląda jak truchło psa czy lisa, które czasem można znaleźć w lesie - wyżarte zupełnie od wewnątrz przez ptaki, małe ssaki i robaki wreszcie - skóra i kość zostaje, czasem zęby zastygłe w grymasie wściekłości) mogła się zapaść spokojnie i na wieki wieków amen. Grubość murów nie zawsze jest gwarancją przetrwania - te mogłyby tu jeszcze stać lat tysiąc - ale cóż - tylko dla zabawy gawiedzi, nie będą się już nasycać żadnymi zapachami gotowanych potraw, ani nikogo nie będzie obchodzić, że są mokre na wiosnę - przez to właśnie w jakiś sposób osiągnęły doskonałość bycia zbytecznymi, niepotrzebnymi i tak zamek Krzyżtopór staje się tym, czym od początku był w istocie - konstrukcją absolutną, dziełem sztuki - doskonałym tak bardzo, że ludzie nie byli w stanie tu żyć, porażeni proporcją, symetrią, rozmachem całego zamierzenia - tej faktycznej "Świątyni Czasu" - bo przecież to wszystko prawda co wojewoda powiedział - 355 okien, 53 pokoje, sal 12 - tak jest, czyli że Ossoliński budując go chciał uczcić Czas, a Czas, chcąc wynagrodzić mu jego wierność i służbę uwiecznił jego dzieło, wyrywając je z pospolitości dziedziczenia, podziałów, porządków i przemeblowań. Dał mu wieczność - choć taką jak Titonosowi - który będzie się wiecznie starzał, zbliżając się nieskończenie do kresu, którego nigdy nie osiągnie. Tak jest z tym zamkiem - być może podobnie z wieloma innymi ruinami, ale tamte należą do czasów mitycznych, Krzyżtopór zaś nie - to go odróżnia, jest on dziełem myśli jednego człowieka, nie dorobkiem wieków - to też nie jest typowe. Ptaki pewnie lubią to miejsce, kiedy unoszą się na zachmurzonym niebie, po przebyciu tych jakże monotonnych okolic i widzą ten dziwny regularny kształt, ten kamień w pierścieniu, czują że wiedzą gdzie są, odnajdują być może zgubione na chwilę tunele powietrzne, albo mówią sobie po prostu: "Uff - do Sandomierza niedaleko - odpocznijmy!" - i siadają na chwilę na szczycie którejś wieży, a i pewnie nieraz zostają tu na noc - kiedy się zbiera na burzę, gdy nad zamkiem gromadzą się hufce chmur jak husaria. Budowla posiada wprost nieskończoną liczbę zakamarków, małych nisz, sklepień, wgłębień, i zaułków w których można przetrwać noc - być może są tu i ptaki drapieżne - sokoły, pustułki, jastrzębie - w końcu cały region Ponidzia słynie jako habitat skrzydlatych braci mniejszych. W centralnym punkcie zaś jest dziedziniec, który stanowi bezpośrednie połączenie zamku z niebem - to tutaj lądują zjeżdżający z góry umarli - to stąd startują promy anielskie, które rano odwożą ich z powrotem. Dziwaczne, jakby konstruktywistyczne widoki (oczywiście wrażenie to powoduje pustka, brak wyposażenia, stan zatrzymanego w pół słowa upadku w jakim pałac się znajduje), regularność, doskonałość planu tej konstrukcji, do której zamysłu nikt nic nie dodał, nic nie zmienił, niczego nie przerobił - na wzór doskonałego, żyworodnego wiersza, który czasem poetom wyskakuje z głowy jak Zeusowi Atena - i jest, jest po prostu, i nie można z nim nic zrobić - tylko wyrzucić albo zostawić, bo wszelkie poprawianie byłoby nie do pomyślenia - tak ten zamek-pałac powstał i długo nie postał. Niektórzy historycy twierdzą nawet, że Krzysztof Ossoliński nie zdołał przed śmiercią Krzyżtoporu "zasiedlić" (przepraszam - to nie ja, to oni używają takich wyrażeń!). Po jego śmierci zaczął się upadek, w 1655 przyszli Szwedzi (na zamku bywał pono sam Carolus Gustavus X Sveciae Rex!), wyposażenie wywieźli, co się dało złupili, a po nich było już tylko gorzej (jeśli to w ogóle możliwe!). Nikomu nigdy nie opłacało się zamku restaurować, naprawiać, odnawiać - zbyt był wielki - jak ogromny biały wieloryb wyrzucony przez jakąś kosmiczną siłę, wypluty z głębin świata uporządkowanego na tym pustkowiu - trwał tak przez następne wieki dostarczając co najwyżej powodu do kilku sentymentalnych westchnień Klementynie z Tańskich Hoffmanowej. Nie jest to siedziba rodu, który trwał przez wieki, z których każdy kolejny właściciel coś od siebie by dodał, coś po sobie zostawił - nie - jest to dzieło sztuki - jedno, jedyne, jednokrotne, niemożliwe ani do powtórzenia, ani do poprawienia. Kiedy patrzy się przez jedną z bram, jak przez wielką dziurkę od klucza i widzi się w głębi tę płasko ściętą wieżę z kołem na górze, a zwłaszcza w mleczno-siwym, deszczowym świetle, które powoduje, że kamienie stają się jakby sine, jak ciało wyłowionego po tygodniu nieboszczyka, łatwo bardzo o skojarzenie z zabudowaniami obozu Auschwitz-Birkenau (a już zwłaszcza z tymi szkaradnymi lampami nad wejściem!) - lekko zaokrąglone łuki okien, cegła w wykończeniu tychże, masywność i to "oko" na górze, które jakby lustruje wchodzących (wieża z tym jednym okiem wygląda jak Szernowie z filmu Andrzeja Żuławskiego "Na Srebrnym Globie"), a z kolei jeden z bastionów przypomina komin pieca krematoryjnego. Te obozowe skojarzenia nie mają służyć zohydzeniu miejsca - bynajmniej! - tylko podkreśleniu tego, że w przeciwieństwie do zamków średniowiecznych, gdzie straszą duchy - postaci zupełnie nierealne, wysnute z wyobraźni, mityczne, to w Krzyżtoporze, przez stosunkowo niewielką odległość, którą przebył w czasie jest coś strasznego - ale ludzkiego, jakby duchy tego miejsca były jedynie nędznymi pozostałościami czyichś zawiedzionych nadziei, być może pogrzebanych ambicji, być może aspiracji ponad miarę rozdętych (Witkacy w "Niemytych duszach" nazwał tę typowo polską skłonność do wynoszenia się kosztem innych, odziedziczoną - jak twierdził - przez resztę "substancji narodowej" po do szaleństwa wręcz pysznej magnaterii - "watowaniem" - bardzo zgrabne określenie, uważam). Jedno skrzydło pałacu (jeśli spojrzeć odpowiednio), chyli się, wali, upada, na bok przewraca - wygląda jak ranny, wielki niedźwiedź, z umarłymi już, pustymi oczodołami - niedźwiedź, którego ktoś ścigał przez całe życie, po to by go zabić wbrew sobie, i na zawsze już porzucić rozkosze polowań. Tak trwa i będzie jeszcze długo trwał w tym upadku, w tym przechyleniu ku swej jednej burcie - pomnik własnego zniszczenia - uchwycone na gorącym uczynku przemijanie. Ale na bramie wjazdowej wciąż zobaczyć można po stronie lewej krzyż, a po prawej topór - Krzyż-topór - wielkie i kamienne, są i nie mają zamiaru nie być. Krzyż - to krzyż - wiadomo, Topór zaś to herb rodu Ossolińskich (wcześniej zwanych Toporczykami - pijało się ongi, w mrocznych czasach Królestwa Polskiego - wraz z kwiatem rycerstwa - miód pitny "Toporczyk", oj pijało, pijało - i to niemało!) - symbol rodziny, jej aspiracji, jej potęgi, jej znaczenia, które jest przecież wielkie - to od nich w końcu pochodzi Biblioteka Ossolińskich, czyli Ossolineum - wiele znakomitych książek dzięki nim więc mogłem poznać. I choć dzisiaj skojarzenie krzyża z toporem, w dobie ponownego nasilenia ruchów zmierzających do radykalnej krucjaty i odebrania niewiernym Jerozolimy (z okolicami, z okolicami - nie tyle nawet wszerz, co.... w głąb raczej!) nie brzmi zbyt ciekawie (tym bardziej, że i u nas Topór /przymiotnik od topór - "toporny"/ ujął w rękę Krzyż i smaga, oj nieźle smaga po dupach!), to przy odrobinie dobrej woli można postarać się tamtych ludzi zrozumieć - o ile oczywiście możliwe jest, by człowiek zdołał zrozumieć ludzi (człowiek - człowieka - nie może nigdy). Wspomniana już gdzieś powyżej Klementyna z Tańskich Hoffmanowa w listach z podróży w roku 1828 odbytej, podaje napis, który miał znajdować się wedle jej informatorów (ona sama już go nie widziała) na marmurowej tablicy nad wejściem:

KRZYŻ OBRONA, KRZYŻ PODPORA
DZIATKI NASZEGO TOPORA

- niewątpliwie, święte słowa można powiedzieć! "Dziatki" Topora (każdego Topora w historii) zawsze chętnie uciekały się pod obronę i ochronę "krzyża świętego", lubiały też się nim podpierać (a zwłaszcza kiedy chodziło np. o sprawne użycie topora w jakiejś "słusznej sprawie" typu wykorzenienie jakichś "niewiernych", zniszczenie jakiejś świeżo napotkanej kultury itp. itd.). W roku 1644 kiedy Krzysztof z Tęczyna Ossoliński ukończył swój gmach, swą pięcioramienną gwiazdę, "dziatki naszego Potwora" nieźle sobie hasały po całej Europie - był to ich złoty czas - i papiści, i "lutry", i "kalwiny" pospołu - a także na wszystkich znanych (sobie) kontynentach, zwłaszcza tych nowo "odkrytych", zresztą - do pewnego stopnia hasają także i dzisiaj - niestety. Ale w tym samym roku 1644 w kraju, o którym na pewno wojewoda słyszał (był podobno wszechstronnie wykształcony, studiował we Włoszech) - być może z relacji Portugalczyków - w zupełnie nie dającym się "nawrócić" kraju na krańcu świata - w Japonii, urodził się Matsuo Basho -  największy chyba twórca wierszy haiku, i niechże on pomoże nam zagrać akcent końcowy tej opowieści - wojewoda Ossoliński zmarł w drodze na sejm do Krakowa, pochowano go w klasztorze Karmelitów Bosych, ale dziś nie można znaleźć jego grobu, bowiem klasztor uległ kasacie za Austrii (pełna historia "zespołu gmachów św. Michała" znajduje się tutaj), w pozostałych po nim budynkach przez długie lata znajdowało się słynne więzienie, wykorzystywane jeszcze po II wojnie światowej, kiedy mieściła się tu placówka UB - na nią to dokonał udanego ataku (w celu odbicia schwytanych kolegów) legendarny góralski watażka Józef "Ogień" Kuraś (więcej o nim "z naszej strony" tutaj, gdzie też linki do rozmaitych na jego temat źródeł) Dzisiaj w tym miejscu mieści się zupełnie już świeckie i nie będące narzędziem kary (no chyba, że dla szkolnych wycieczek!) krakowskie Muzeum Archeologiczne (którego ogród jest jednym z piękniejszych w Krakowie). Można tam zobaczyć wiele rzeczy - a zwłaszcza wspaniałe mumie. Jedynym prawdziwym grobem wojewody, jego piramidą - przepustką do wieczności, pozostaje więc jego zamek - a epitafium dla umierającego w podróży może brzmieć tak:

Chory w podróży
śnię, że polem wymarłym
biegam bez końca ***

 - i tak go zostawimy - z jego zupełnie bezużytecznym, czystym dziełem, o którym oczywiście on ani przez chwilę zapewne nie pomyślał, że może być takim - że stanie się grobowym pomnikiem idei zamku, do którego to grobu przychodzić będą pielgrzymi i zastanawiać się, po co też ktoś zmarnował tyle pieniędzy, aby zbudować coś takiego w zupełnie szczerym polu? Choć przecież czasem wydaje się, że nawet w środku dnia zupełnie ciemnego i pochmurnego, coś otwiera się w niebie, jakieś sekretne drzwi, i jakby robił się dzień - dzień wobec tego, w którym się znajdujemy, dodatkowy, nadliczbowy, taki rodzaj dnia extra, poza normalnym tokiem, takiego dnia-narośli, jak mała pomarańcza, którą czasem znaleźć można wewnątrz dużej, dnia-huby na drzewie dnia tamtego - choć oczywiście trwanie jego o wiele jest krótsze (jeśli za układ odniesienia przyjmiemy miarę zwykłych dni), w tym dniu-szczelinie w tamtym dniu-chmurze, kiedy słońce pojawia na moment nad wrakiem zatopionego czasatlantyku Krzyżtopór, możesz - spojrzawszy na wieżę - dostrzec w niej nie tylko rozpacz, ale i dumę, i nieugięte, bo zupełnie pozbawione sensu uporczywe trwanie (to, co zupełnie pozbawione znaczenia jest zawsze najtrwalsze), na przekór oczywistej śmieszności, wbrew klęsce rodzaju, a w kole wieńczącym ją, miast śladu po wyrwanym herbie czy innym potrzebnym do zrozumienia znaku - którego nie ma  - zobaczysz mandalę, która inaczej nie zdołałaby ci się objawić...

***

POST SCRIPTUM:
...i ja, który piszę w imieniu wojewody Ossolińskiego, którego potomkowie nie odziedziczyli ziemi - nawet tej ziemi wokół zamku Krzyżtopór - niech pamiętam - serwer upadnie, i linki się rozprzęgną, a nowe przeglądarki nie obsłużą już tej strony pisanej w zamierzchłym, nieodczytywalnym języku HTML, a jeśli coś wiedzieć będą, jeśli ślady jakie odnajdą - to w metatagach jedynie...

 


 

"Je suis le ténébreux, - le veuf, - l'inconsolé,
Le prince d'Aquitaine à la tour abolie:
Ma seule étoile est morte, - et mon luth constellé 
Porte le soleil noir de la Mélancolie."

Gérard de Nerval - sonet "El Desdichado", przekład Adama Ważyka - fragment cytowany przez T.S.Eliota w "Ziemi jałowej"

 

"Tabi-ni yande
yume-wa kareno-o
kakemeguru"

Matsuo Basho, przekład Agnieszki Umeda-Żuławskiej

 

"only the wind's home"
T.S. Eliot "Ziemia jałowa", przekład Czesława Miłosza

 

DZIEŃ SZÓSTY