strona główna album Busko Zdrój inne albumy

DZIEŃ SZÓSTY - Busko, Chroberz, Młodzawy, Pińczów

Szósty dzień - przedostatni, czuje się już wyjazd, konieczność pakowania, zbliżającą się nerwowość, która wprawdzie dopiero czai się za progiem, dopiero wieczorem nas dopadnie, ale już tu jest i czeka na swoją kolej. Zaczynamy dziś od samego Buska - nie ma tu wprawdzie za bardzo co oglądać, no ale coś się przecież znajdzie - jakieś miejsca, o których przeważnie dowiedzieliśmy się już tutaj (o niektórych powiedziała nam pani gospodyni - osoba bardzo miła i ciekawa, władająca do tego językiem włoskim, która lubiła opowiadać o swoich wojażach zagranicznych, śpiewać pieśni kościelne i w ogóle bardzo pilnowała, żeby nam się dobrze mieszkało - do tego stopnia, że prawie zawsze przebywała tuż za naszymi /chwilowo/ drzwiami). A więc - oczywiście cmentarze - no jakżeby inaczej! Na cmentarzach mieści się to co najlepsze, jeśli chcecie poznać charakter miejsca - idźcie zobaczyć jego cmentarze. W Busku znajdują się cztery cmentarze (my przynajmniej tak sądziliśmy) - jeden wojenny, jeden żydowski i dwa katolickie - stary i nowy. Zaczęliśmy od wojennego - mamy całkiem niezłe przygotowanie jak chodzi o austriackie cmentarze wojenne z rejonu Gorlic, toteż nie spodziewaliśmy się na pewno niczego tak imponującego jak choćby Wzgórze Pustki, czy Staszkówka. Niemniej - cmentarz wojenny to cmentarz wojenny i trzeba go zobaczyć. Do tej pory natknęliśmy się na kilka takich, które były bądź do tego stopnia zdewastowane, że nie sposób ich już było w ogóle uznać za cmentarze, bądź tak zarośnięte zielskiem, że należałoby je traktować raczej jak elementy przyrodnicze w trakcie przemian prowadzących do kompletnego unicestwienia - podobnie jak butwiejące pnie, powalone drzewa etc. Cmentarz w Busku stanowi jednak kuriozum absolutne - otóż, jest to zupełnie pusta przestrzeń, pośrodku której stoi tablica podająca podstawowe informacje o cmentarzu, który niegdyś się w tym miejscu znajdował - a więc, że pochowano tu tylu i tylu żołnierzy, takiej i takiej armii, takiej i takiej narodowości - jest to normalna tablica, taka jakie postawiono na większości austriackich cmentarzy wojennych. Kłopot w tym, że w Busku ten cmentarz fizycznie w zasadzie nie istnieje - został dosłownie "starty z powierzchni ziemi" - została po nim tylko ziemia. Ciekawe, czy coś w tym miejscu ma zostać zrobione - jakiś pomnik na pamiątkę, czy też tak będzie ta tablica stać na wieki wieków amen. Początek był więc nieudany - teraz idziemy w stronę cmentarza żydowskiego, który jest zaznaczony na planie miasta. Jest to w "drugiej świata stronie", ale Busko jest małe, i ta druga strona znajduje się całkiem niedaleko. Idąc jakoś się pogubiliśmy, i dla pewności zapytaliśmy jakąś przejeżdżającą na rowerze kobietę o drogę do cmentarza żydowskiego. Ta wybałuszyła na nas gały - "Żydowskiego??? - no, był, tak - tam - ale w latach sześćdziesiątych - teraz jest baza, samochodowa znaczy się - nic już tam nie ma." Jak zwykle pozwalamy sobie nie wierzyć, dochodzimy do miejsca zaznaczonego na mapie jak wół jako "cmentarz żydowski" - i niestety, jest to prawda - jest baza ciężarówek, a do tego całkowicie ogrodzona i niedostępna. Początek nieudany, ciąg dalszy takoż. Wracamy do miasta, idziemy w stronę cmentarzy katolickich, które mamy nadzieję, że nas nie zawiodą. Na początek nowy cmentarz - położony w dość uroczym zakątku, sam w sobie nie ma za wiele ciekawego - ot zwykłe "betoniaki" z epoki gierkowskiej, kilka grobów przedwojennych, choć niewiele. Jakaś taka niby "aleja zasłużonych", z których jednakże ani jedno nazwisko nie obiło się nam o uszy. Dwa ciekawe nagrobki - jeden, interesujący dlatego tylko, że znajduje się na dość wysokiej górce - kurhanie, ewidentnie stworzonym ludzką ręką, i całym obsadzonym pomarańczowo kwitnącymi kwiatami. Drugi grób ciekawy sam w sobie - rodzaj wysokiej na kilka metrów wieży - na szczycie której znajduje się metalowy, bardzo "techniczny" krzyż, całość robi spore wrażenie, i jest to niewątpliwie najwyższy, zwracający największą uwagę, najciekawszy i najbardziej nietypowy nagrobek na nowym cmentarzu w Busku. Podchodzimy do niego bardzo blisko i robimy mu zdjęcie "pod słońce" - wygląda teraz jak wielki słup wysokiego napięcia z krzyżem na górze - gdyby dziś wykonywano wyroki śmierci za pomocą krzyża, zapewne (ze względów humanitarnych oczywiście!) wymyślono by taki nieco "udawany" krzyż elektryczny! Swoją drogą - ciekawe też, kto to sobie takie dziwadło wystawił - może jakiś projektant słupów wysokiego napięcia? albo inżynier metalurg? Teraz czas na stary cmentarz, który mieści się obok równie chyba starego drewnianego kościoła, jest to niewątpliwie miejsce historyczne, tu bowiem pochowani są założyciele Zdroju w Busku, które stało się w końcu Buskiem-Zdrój - czyli tym właśnie miastem, w którym się znajdujemy - a zatem, można powiedzieć - ojcowie miasta (choć nie założyciele w sensie dosłownym, należałoby ich nazwać raczej "odnowicielami"). Kościół rzeczywiście jest drewniany i stary (kościół p.w. św. Leonarda z 1699 roku) - niestety,  jest zamknięty na głucho. Pierwsze obiekty, które rzucają się w oczy na cmentarzu, to grupa trzech nagrobków typu kolumnowego, z których jeden jest regularną kolumną z odłupaną częścią górną (trudno powiedzieć, czy odłupała się ona sama, czy też jest to przykład znanego motywu pękniętej kolumny - symbolizującej nagle przerwane życie - motyw ten często pojawiał się na grobach ludzi zmarłych młodo, w tragicznych okolicznościach, albo i jedno i drugie). Cmentarz jest zupełnie zaniedbany, dziwne to, biorąc pod uwagę zasługi osób tu spoczywających dla miasta. Wspomniana kolumna wygląda jak pień uschniętego drzewa - mogłaby być symbolem całego tego miejsca. Zniszczone i stare cmentarze mają swój niewątpliwy urok (jak choćby ten w Stopnicy), i nie jestem pewien, czy koniecznie należy je na siłę restaurować - skoro nie żyją już krewni, skoro nie ma już nikogo, kto byłby zainteresowany w podtrzymaniu pamięci o zmarłych, rozsądnym jest pozwolić rozpaść się w proch nagrobkom, tak jak rozpadły się kości tych, których upamiętniają. Z punktu widzenia fotografa takie miejsca są na pewno ciekawsze, bardziej malownicze od cmentarzy nowych, dobrze utrzymanych, nagrobków wypucowanych i ozdobionych fantazyjnymi współczesnymi zniczami. Jednak tu trochę razi ten brak pamięci o ludziach niewątpliwie zasłużonych. Ocalałych nagrobków jest tu w ogóle tylko kilka - podwójny grób wyglądający jak pomnik małżeństwa, w którym to niewątpliwie pani stanowiła siłę wiodącą, za nią bowiem podąża nieśmiało małżonek-pantoflarz - o ile oczywiście nasze przypuszczenia są słuszne, jednak pewności nie ma - jest za to wyobraźnia. Z kolei bardzo ciekawy obelisk przedstawiający wspartego na łopacie Chrystusa, nawiązujący do znanej sceny z Ewangelii. U stóp Rabbiego i w niebezpiecznej bliskości łopaty nieznany mistrz dłuta umieścił idiotycznego, puchatego aniołka barokowego, który teraz w zasadzie nie ma się czego obawiać - ale co będzie jak łopata pójdzie w ruch? - zwłaszcza przy jego nabytej w tak młodym wieku niewątpliwej nadwadze? Kolejny ciekawy obiekt (dla nas chyba najciekawszy), to upiorny wprost kamienny krucyfiks bez głowy - przyglądając mu się z bliska widzimy, że niewychowany zupełnie jakiś ptak nie uszanował zwłok i... - trafił w sam środek jakby celnym uderzeniem katowskiego topora przeciętych arterii szyjnych! Przypominają się wszystkie te opowieści o jeźdźcach bez głowy - a zwłaszcza o upiornym heskim najemniku ze sławnego opowiadania Washingtona Irvinga "The Legend of Sleepy Hollow", zekranizowanej swego czasu (choć można tu mówić raczej o adaptacji na motywach) przez Tima Burtona, z Johnny Deppem w roli głównej. Taki demoniczny krzyż mógłby od biedy też straszyć - np. pojawiając się znienacka na rozstajach dróg (krzyże, z samej swojej natury mają spore problemy z poruszaniem się, toteż raczej niemożliwe byłoby, aby dokazywał tak, jak to czynił ten okrutny heski zbir na koniu - byłby to więc horror raczej statyczny, działający nastrojem a nie litrami rozlanego keczupu). Cmentarz jak widać "gościł" głównie ludzi zamożnych, szlachtę okoliczną (albo raczej to nagrobki tejże przetrwały do naszych czasów, większa bowiem część obszaru cmentarza w ogóle jest pozbawiona jakichkolwiek wzniesień, świadczących o korytarzach wydrążonych przez mieszkańców podziemi, co nie znaczy jednak, że wcześniej ich tam nie było, idąc trzeba uważać, bo łatwo można wejść na takie spłachetki miękkiej, nieco uginającej się pod nogami ziemi - brrr - raczej ohydne wrażenie!). Jednym z tych ocalałych grobów, jest właśnie pomnik rodziny Rzewuskich, wśród których jest również generał Feliks Rzewuski - założyciel uzdrowiska i bezpośredni sprawca budowy obecnego Sanatorium "Marconi" - grób ten znajduje się w stanie fatalnym, wręcz katastrofalnym - tablica jest obłupana, ledwo można odczytać nazwisko (a niebawem zapewne będzie to w ogóle niemożliwe). Co do innych pomników można by dyskutować - nie chciałbym, żeby ktoś wpadł na przykład na pomysł, żeby do tego krucyfiksu przyprawić głowę i ją pomalować na jakiś np. złoty kolor - jak to się nieraz dzieje przy konserwacji starych kościołów, nie chciałbym także, aby "wyglansowano" samotną kolumnę - co do tego jednak nagrobka - bo ja wiem, może przydałaby się jednak jakaś delikatna konserwacja, co - panowie rajcy? Chodząc tak po tym cmentarzu dopiero po dłuższej chwili zwróciliśmy uwagę na niemal nieustannie rozlegające się nad naszymi głowami krakanie - tak, to oczywiste - jak w wielu innych miejscach, także i tu gawrony gnieżdżą się na cmentarzu (stąd chyba jednak nikt ich nie przepędza, jak to ma miejsce np. w Sandomierzu). W pewnej chwili spostrzegamy leżący na ziemi szkielet małego gawrona - musiał wypaść z gniazda - co ciekawe, jego głowa jest już zupełnym, objedzonym dokładnie przez owady szkieletem, pióra zaś lśnią nienagannym blaskiem, jakby przed chwilą jeszcze żył - pióra nie bledną, nie robią się szare jak skóra martwych ludzi - zachowują blask i świeżość nawet po długim już leżeniu na mokrej ziemi. Leży tak z głową odwróconą w bok - wygląda teraz jak odkryty przez archeologów szkielet wodza Scytów z V wieku, z jakimiś ozdobnymi obręczami, które niegdyś założono na rozpadłą już dziś w proch szyję, teraz otaczają one swym wiecznym uściskiem to, co pozostało z kręgosłupa. A gdy przyjrzeć mu się z naprawdę niewielkiej odległości, wygląda jak zupełnie nie-martwy (to znaczy tak, jakby nie był nie-żywy) i przypomina jakiegoś muppeta, jakąś śmieszną kukiełkę z otwartym dziobem, która nawet trochę się uśmiecha, jakby zaraz miała coś do nas powiedzieć. Melancholijne miejsce, rzeczywiście - najładniejsze chyba (oczywiście - dla nas!) z całego tego Buska, być może trochę zaniedbane, co nie wróży dobrze jego dalszej "karierze", jeżeli o takiej w ogóle można mówić w przypadku starych cmentarzy, ale jednak - bardzo ładne - pełne nastroju zupełnie odległego od szpitalnej nieco atmosfery całego miasteczka. Jeszcze raz się odwracamy, aby spojrzeć na rząd wysokich pomników z białą, pękniętą kolumną na końcu i - już nas tu nie ma.

***

Po południu wybieramy się na okrężną wyprawę, której celem ostatecznym ma być leżący o parę zaledwie kilometrów od Buska Pińczów. Jednak zanim do niego dotrzemy, najpierw wybieramy się do dwu innych miejscowości, z których jedna niewątpliwie ma znaczenie historyczne, związane z pewną ważną, choć nieco zapomnianą dziś postacią, w drugiej zaś znajduje się podobno bardzo ładny kościół. Pierwsza miejscowość to Chroberz. Pod tą chrząszczowatą i chrobrą nazwą kryje się dość duża wieś, która rozsiadła się po dwu stronach dość ruchliwej drogi. Najpierw udajemy się tam, gdzie mieści się - cóżby? Kościół parafialny, oczywiście! Jest to bardzo wiekowa budowla, posadowiona na szczycie małego wzgórza, do której prowadzą wspaniałe schody, błyszczące przepysznie w ten dziwny dzień, który nagle, ni stąd ni zowąd wziął i się rozpogodził na dobre. Prowadząca na podwórze szpiczasta furtka-brama nie wiedzieć dlaczego właściwie budzi skojarzenia z jakąś buddyjską świątynią japońską. Do wnętrza prowadzą dwa wejścia, z których pierwsze, nie będąc wejściem głównym, jest na pewno bardzo ciekawym reliktem o wiele dawniejszego niż obecny stanu budowli. Wejście główne - też jest interesujące, grube i masywne kamienie otaczają raczej nieduży otwór wejściowy, co sprawia wrażenie, że wchodzi się do wnętrza jakiegoś strzeżonego bunkra raczej niż świątyni. Mamy szczęście, bo akurat trafiamy na kościelnego, który właśnie kościół zamyka, zgadza się jednak opóźnić nieco ten proces (ludzie na wsi jednak nie śpieszą się tak obrzydliwie jak "miastowi"), i oprowadza nas po bardzo bogato zdobionym i wyposażonym wnętrzu, utrzymanym w dość nietypowych, żółto-pomarańczowych barwach. Bylibyśmy naprawdę niepocieszeni, gdyby nam się nie udało tego kościelnego spotkać, bowiem akurat tutaj bardzo chcieliśmy wejść - jako, że to miejsce jest związane z historią człowieka, którego tropami dzisiaj będziemy podążać (czas już przyznać się do tego!). Był on jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci w polskiej historii, dziś niektórzy nazywają go nawet postacią tragiczną, a w jego czasach zwano go też często zdrajcą, zaprzańcem i kolaborantem; dzisiaj jest nieco zapomniany, choć przecież nadal obecny w każdym podręczniku historii - to Aleksander Ignacy Wielopolski, hrabia, margrabia Gonzaga Myszkowski - tablica poświęcona mu znajduje się właśnie w kościele w Chrobrzu. Nie będziemy tu referować całej historii tego dość niezwykłego i odosobnionego w swojej pozytywistycznej postawie człowieka, jednego z nielicznych, którzy próbowali coś robić, zamiast polskim zwyczajem wymachiwać tępą szabelką. Odsyłamy tutaj w celu zasięgnięcia garści użytecznych informacji. Wspomnimy tylko o tym, że jak na ironię, przez słynną "brankę" (przymusowy pobór do wojska carskiego, który miał pozbawić ludzi formacje zmierzające do powstania) Wielopolski przyśpieszył wybuch tego chyba najbardziej tragicznego polskiego zrywu z 1863 roku - tak to pozytywistom bywa. Z anegdot warto przytoczyć jedną, która mówi, że gdy wybuchło już powstanie styczniowe i doszły do niego pogłoski o rychłej pomocy Zachodu dla walczącej Polski, margrabia Wielopolski miał ponoć zapytać z przekąsem: "A czy flota anglo-francuska już przybyła pod Częstochowę?"; był on też autorem słynnego powiedzenia: "Dla Polaków jeszcze można coś zrobić, z Polakami – nic". Zmarł na emigracji w Dreźnie, rodzina sprowadziła jego szczątki do kraju, a w kościele parafialnym w Chrobrzu wmurowano płytę pamiątkową -  bowiem jego rodowa posiadłość wraz z pałacem znajdowała się w Chrobrzu właśnie. Jednak jest to tylko płyta pamiątkowa - ciało margrabiego spoczęło w kościele w Młodzawach Małych, dokąd mamy zamiar niebawem się udać. Wielopolski był ordynatem na Pińczowie (zupełnie jak ten najbardziej - niestety - znany ze wszystkich ordynatów - Michorowski) - ordynacja jest to wielki majątek rodowy, niepodzielny i niezbywalny, dziedziczony przez jednego spadkobiercę, zazwyczaj pierworodnego syna, ustawa regulująca taki sposób dziedziczenia to majorat - według Słownika Kopalińskiego) - ale z Chrobrza uczynił główny ośrodek ordynacji. Ordynacja przetrwała do 1945 roku. Ostatnim ordynatem był Zygmunt Konstanty Wielopolski, który zmarł w 1971 roku i został pochowany w rodzinnym grobowcu Wielopolskich na cmentarzu w Chrobrzu (gdzie niestety nie dotarliśmy) razem z żoną Marią z Tyszkiewiczów Wielopolską. Oprócz tablicy poświęconej Wielopolskiemu, w kościele znajdują się dwa okazałe nagrobki - zmarłego w 1568 roku fundatora kościoła - kasztelana zawichojskiego, a później także wojewody sandomierskiego Stanisława Tarnowskiego, oraz starszy o 15 lat nagrobek księdza Zbigniewa Ziółkowskiego, należą one do najcenniejszych zabytków renesansowej rzeźby w Polsce. Obydwa przypisywane są wybitnemu artyście tej epoki Janowi Michałowiczowi z Urzędowa. Po wyjściu z kościoła idziemy w stronę pałacu Wielopolskich - nie tak łatwo tam dotrzeć, a w taki dzień jak dziś (jest sobota) niełatwo tu też trafić na żywą istotę, która byłaby nam w stanie udzielić jakichś wskazówek. W końcu jednak się udało. Otoczenie pałacu nie przedstawia jakiegoś szczególnego widoku - obecnie w samym pałacu (lub w jego części - tego nie wiem na pewno) mieści się Zespół Szkół Rolniczych (jak zresztą w wielu pałacach, które "przeszły na własność ludu" - swoją drogą, cóż za ironia!), toteż na parkowych alejach napotykaliśmy niejednokrotnie grupki podejrzliwie się nam przyglądających młodych ludzi. W parku wiele jest okazałych drzew (piękne platany), ale ogólne wrażenie jest raczej przygnębiające. Stare zabudowania gospodarcze - jakieś obory, chlewy, oficyny - wszystko to powoli rozsypuje się w pył. Wzorowana podobno na znajdującej się w Książu Wielkim kapliczka parkowa wygląda tak, że... lepiej chyba byłoby ją nieco popchnąć, żeby się rozleciała i przestała obrażać oczy swoim stanem. Sam pałac - cóż, jak pałac - budowla pochodzi z roku 1850 i została zbudowana przez Henryka Marconiego - tego samego, który "łazienki" w Busku postawił - jak widać pan architekt trochę nad tą Nidą zabawił. Budynek jest jednopiętrowy, masywny, biało-żółty. Określilibyśmy go jako raczej brzydki, albo po prostu nie-piękny. Nie ma w nim nic subtelnego, lekkiego - zresztą, jeśli spojrzeć na podobną nieco do bobra (a może do morsa bardziej, czy dzika?) postać samego margrabiego - to trudno się dziwić, że taką oto siedzibę sobie kazał pobudować. Nie ma tu wdzięku, o na pewno nie! Jedynym elementem, który jako tako przyciąga uwagę są znajdujące się nad wejściem cztery postaci - zapewne mitologiczne, które naprawdę ciekawe robią się dopiero wtedy, gdy zaświeci nad nimi słońce, pod które sprytnie wśliźnie się figlarna chmurka - wyglądają wtedy jak aktorzy na tle jakiejś namalowanej scenografii. Wychodzimy inną stroną niż tu przyszliśmy (jak się okazało, weszliśmy "bramką dla służby) , ale pałac wcale nie wygląda stąd lepiej. Na skraju parku, tuż przed główną bramą ustawiono ohydny betonowy "głaz" (narzutowy, oczywiście), na którym umieszczony jest taki napis: "Bohaterom, którzy zginęli o wyzwolenie społeczne i narodowe. Chroberz 1939 - 1945", ten oczywisty nonsens jest jak najbardziej na miejscu, bo znając na pamięć formuły takich zdań, spodziewalibyśmy się jakiejś "walki" - ale cóż - walki żadnej przecież tutaj nie było! No chyba, że napis układał jakiś poeta, który zafundował językowi polskiemu złożenie: "zginąć o" - co w końcu też jest możliwe. I może nawet kiedyś się to przyjmie, i będzie się mówić: "zginął o wolność waszą i naszą" - w języku wszystko jest możliwe. A głaz naprawdę tam stoi! I tak to lud naznaczył swoim nieusuwalnym piętnem także i tę zdobycz - nie-piękny wprawdzie, ale jednak zasługujący na lepszy los pałac Wielopolskich. Warto może jeszcze tylko wspomnieć o dwóch sprawach, pierwsza, to ta, że pałac odegrał swoją rolę w filmie - w roku 2000 w pałacu w Chrobrzu, a także na terenie parku dworskiego, ekipa filmowa Filipa Bajona kręciła sceny do filmu "Przedwiośnie". Druga ma również pewne znaczenie ironiczne, otóż w okresie powstania styczniowego (do wybuchu którego margrabia Wielopolski usiłował nie dopuścić, i już po jego wyjeździe z kraju), w marcu 1863 roku w pałacu stacjonował wraz ze swym oddziałem generał Langiewicz - ówczesny, czy dopiero późniejszy (tego nie wiem) "dyktator" powstania. Takie to historia czasami figle płata...
Wjeżdżamy z Chrobrza, nic już tu po nas, wzywają nas następne miejsca, następne historie. W pewnym miejscu na drodze pomiędzy Chrobrzem i Młodzawami zatrzymujemy się po raz pierwszy w szczerym polu, po to by w ten słoneczny, choć jeszcze przecież nie upalny dzień poczuć się w tym krajobrazie, który jest łagodny, miękki i pastelowy. Z niewielkimi chmurkami, z rozlewiskami Nidy zaraz niedaleko tworzy się obraz miejsca miłego i przytulnego, chyba dobrego miejsca dla ludzi, którzy tutaj mieszkają. Nasz międzygwiezdny pojazd chyba też się tu dobrze czuje, i być może nawet wcale nie chce odjeżdżać. Ale musi. Następnym razem pozwalamy mu przystanąć na chwilę w pobliżu głównego zakładu przemysłowego tych okolic, fabryki "Dolina Nidy", producenta znanego Nida-Gipsu, która daje zatrudnienie wielkiej liczbie mieszkańców Ponidzia. Białe budynki widoczne na horyzoncie po prawej, to właśnie są zabudowania fabryki. Wygląda jak jakaś hiszpańska hacjenda pośród tych łagodnie zielonych wzgórz czy raczej pagórów. Te wzniesienia są pokryte wyjątkowo gęstą i bardzo zieloną trawą, która sprawia, że myśli się, że to jest tak, jakby ktoś nagle przyszedł - jakiś gość niespodziewany, może nawet nieproszony i niechciany - i trzeba było narzucić pośpiesznie koc na zupełnie na takie wizytacje nieprzygotowane łóżko. Do Młodzaw docieramy w chwili, kiedy słońce powoli zaczynało salwować się ucieczką z niepewnego terenu dnia - to właśnie było powodem, że kościół młodzawski - cel naszej tu bytności (poza kościołem nie zauważyliśmy tu nic szczególnego, no może poza samą drogą do kościoła, która meandruje zawzięcie pomiędzy zabudowaniami, ogrodami, a nawet kawałkiem niewielkiego lasku) mógł się zaprezentować ze swej najlepszej strony. Padające na jego fasadę promienie słoneczne wydobyły cały majestat tej olbrzymiej (jak na tak małą miejscowość), barokowej budowli, która według nie sprawdzonych do końca przekazów może być dziełem słynnego architekta Kacpra Bażanki. Jeśliby tak było, to rzeczywiście krakowskie kościoły Pijarów przy ul.Pijarskiej i Misjonarzy przy Stradomiu raczej z trudnością mogłyby się wyprzeć pokrewieństwa z młodzawską świątynią. Charakterystyczne zwieńczenie barokowych kościołów wznosi się pysznie na tle błękitnego jeszcze nieba, nieopodal dzwonnica wygrzewa się w słońcu, niewątpliwie zadowolona z wolnego popołudnia i wieczoru (jest sobota, do porannego bicia jeszcze daleko). Nieśmiało podchodzimy do nie tak wielkich (w stosunku do przytłaczającej bryły całości) drzwi - jedno małe naciśnięcie klamki mówi wszystko - nie zobaczymy grobu margrabiego Wielopolskiego ani znajdujących się ponoć na ścianach dość niezwykłych napisów, będących pozostałościami niegdysiejszych do tego miejsca pielgrzymek (napisy - takie jakby ówczesne graffiti - podobno przepięknie wykaligrafowane, znajdować się mają także na zewnętrznych ścianach świątyni, tam jednakże też nie udało się nam wejść - bramka prowadząca do alejki wokół kościoła także była zamknięta), rozglądanie się za jakimś kapłanem, lub choćby tylko marnym kościelnym nie dało żadnego rezultatu. Jedyne co nam pozostało to zobaczyć wspaniałą bramę boczną kościoła - bardziej przypominającą wejście do jakiegoś pałacu niż świątyni, a także przyjrzeć się kościołowi jakby nieco z ukosa, z rzucającym na niego cień tzw. "krzyżem misyjnym" - wyszedł z tego bardzo miły obrazek, choć nie ukrywamy, że jesteśmy bardzo rozczarowani. Pal sześć napisy - nie takie cudactwa widzieliśmy wczoraj w kościele w Opatowie, ale... ten grób Wielopolskiego - tego niewątpliwie nam szkoda. Cóż - pozostaje się pożegnać z Młodzawami, pozwalając sobie skierować Szanownego Czytelnika (Widza? Wędrowca może?) na inne niż nasza ścieżki, gdzie ktoś, komu bardziej bogi sprzyjały zdołał nie dość, że do środka wejść, to i grób (w krypcie się znajdujący) oczami własnymi omieść i zdać ze swej wędrówki relację, ciekawymi myślami na temat margrabiego okraszoną - tam idź - o dociekliwy i nieustraszony! A jeśli chodzi o same niewdzięczne Młodzawy, to ciekawe miejsce, gdzie przytoczono kilka anegdot z tą miejscowością związanych, a także zdania na jej temat napisane przez znanych (niektórym przynajmniej) ludzi - znajduje się tutaj. O Wielopolskim napisano nawet piosenkę  - wielu sądzi, że jej autorem jest Jacek Kaczmarski - po pierwsze dlatego, że wykonywał ją Przemysław Gintrowski - stały wykonawca piosenek tamtego, a po drugie dlatego, że tematyka (narodowa i historiozoficzna) bardzo by do Kaczmarskiego pasowała - jednak autorem słów jest niejaki
J.Czech - o którym poza tym nic nam nie wiadomo, a nawet litera "J" stanowiąca inicjał jego (zaraz, zaraz - może jej?) imienia, nie chce nam się w żadną znaną formę rozwinąć - utwór ten (niezbyt wybitny zresztą) znajduje się tutaj. No dobra, dość już Młodzaw - wyjeżdżamy - po drugiej stronie drogi prowadzącej do kościoła naszą uwagę przykuwa jeszcze absolutnie absurdalna kompozycja - jakby wielki głaz poskładany z mniejszych kamieni, który zapewne przedstawiać ma Golgotę (a może raczej Ogród Oliwny???), u podnóża której klęczy zupełnie biała gipsowa figurka, mająca zapewne wyobrażać jakąś formę Jezusa (sądząc właśnie po postawie klęczącej, którą to popularne wyobrażenie raczej niezbyt skłonne jest przyjmować, sądzić można, że chodzi o tzw. Modlitwę w Ogrójcu, podczas której nasz bohater przedstawiany był czasem na kolanach). Co ciekawe - figurka zdaje się trzymać w łapkach (nie z dysrespektu tak mówię, ale dlatego, iż wydaje się tak alabastrowa, tak subtelna, że mówienie o "rękach" byłoby grubą przesadą - jest raczej jak jakieś bardzo delikatne zwierzątko, obdarzone dotykiem miększym niż aksamit - może jak jakaś mała małpka? albo raczej lemur?). Jeden z kamieni jest starty, wyrównany i na nim wyryto napis następujący:
"ZBAWCY ŚWIATA PARAFIANIE MŁODZAWSCY 1933". Doprawdy - cóż za cudowne połączenie tego "zbawcy świata" i "parafian młodzawskich" - prawdziwa kosmiczna koniunkcja, coincidentia oppositorum - małe z wielkim w zgodzie i harmonii przedustawnej! I jeszcze ta figurka  - być może ona nie jest gipsowa, skoro przetrwała od 1933? - może to rzeczywiście jakiś rodzaj alabastru jest?? - ale, że przez siedemdziesiąt lat nikt jej nie rąbnął??? - porządni ludzie w tych Młodzawach! - no dobra, a przyjezdni???? - a najeźdźcy (najpierw teutońscy, a potem tatarscy)????? - znaki zapytania się mnożą, a odpowiedzi nie bardzo - jedyna koncepcja jaka nam przychodzi do głowy, to taka, że figurka jest co jakiś czas wymieniana na nową. Naprawdę, cały duch ludu naszego jest w tej małej kompozycji, jest w tym coś tak naiwnie wzruszającego, że długo nie możemy się (jak widać!) oderwać od kontemplacji tego dziwoląga prawdziwego. A poza tym (a może przede wszystkim nawet!) ten język! Zupełnie jakby pisali: "Naszemu Prezydentowi", albo "Nieodżałowanemu Wujkowi", albo "Pierwszemu Sekretarzowi" - a tu: "Zbawcy Świata" - cóż - funkcja to funkcja, może nie jak każda, ale... - zawszeć to funkcja! Zawód: "zbawca świata" - aha - to proszę się ustawić razem ze schyziami  - tak, na prawo proszę - nie z paranoikami, dziękuję, doktor zaraz przyjdzie. I oni - ci "parafianie młodzawscy" raczą mu ofiarować - temu zbawcy - tę kupę poklejonych kamieni, wyglądającą trochę jak raczej obfita kupa końska ustawiona pionowo! Zaiste - wielki jest człowiek i piękne są dzieła jego  - jak to powiedziała (albo dość podobnie) niejaka Miranda, która miała ojca czarownikiem. A jednocześnie - jest to wzruszające - ta małość, która nie wstydzi się wielkości, nie widzi nawet tej swojej małości i śmieszności - tak czy tak wzbudza to śmiech - ale raz ten śmiech jest złośliwy, a raz pełen wyrozumiałości i współczucia - tak, to chyba jest współczucie, to paskudztwo, któreśmy tu złapali. Ale już koniec z tym definitywny, jedziemy do Pińczowa - to tylko sześć kilometrów, ale droga jest nienajlepsza - jedzie się dość powoli.
I kiedy tam docieramy, okazuje się, że dzień już przeszedł do historii, że już nic nie uda nam się zobaczyć, bo jest zbyt późno. W Pińczowie też znajduje się niegdysiejsza posiadłość Wielopolskich (bóbr się od nas nie odpieprzy już do końca tego dnia!) - pałac, oraz pozostałości zamku, który rozebrano na początku XIX wieku. Najbardziej chyba charakterystyczną budowlą Pińczowa (choć niewielką raczej), która znajduje się na wielu pocztówkach z tego miasteczka, jest tak zwana kaplica Świętej Anny - budowla
jest autorstwa słynnego architekta Santi Gucciego, i nie dziwota, że jest tak dobrze widoczna z oddali - bo zbudowano ją właśnie dlatego w tym miejscu, gdzie stoi, żeby była  zewsząd dobrze widoczna. A jako, że Pińczów niezbyt się w ostatnich wiekach rozwinął, więc żadne wielkie zakłady przemysłowe, bloki mieszkalne, ani inne paskudztwa jej widoku nie przesłoniły. I dobrze - nam też się udało z wielkiego oddalenia uchwycić maleńki skrawek tego niezbyt może monumentalnego, ale bardzo przyjemnego widoku. Pińczów otaczają wzgórza, o których na stronie "macierzystej", tak napisano:
"Wzgórza pińczowskie, zasłaniające horyzont od wschodu, mają podobno sprawiać, iż wschód słońca nad Pińczowem jest jakby trochę późniejszy. Z sytuacji takiej ma się wywodzić znane powiedzenie: "W Pińczowie dnieje". W sensie metaforycznym ma ono oznaczać, że wszystko tu dzieje się z opóźnieniem, czas płynie leniwiej, nowiny tu docierające są już gdzie indziej od dawna znane. Stąd blisko do żartobliwego przypuszczenia, że mieszkańcy miasta nie nadążają intelektualnie za innymi. Inna interpretacja wyjaśnia to porzekadło inaczej: w Pińczowie zaczyna dziać się coś nowego i ważnego, o dużej wadze i znaczeniu, czym miasto ubiegnie innych.
Praktyczne zastosowanie tego powiedzenia jest przy grze w karty do ponaglania tych z grających, którzy zbyt długo zwlekają z ich wyłożeniem. Zmarły w 1991 r. laureat literackiej Nagrody Nobla z 1978 roku, polski Żyd zamieszkały w Ameryce, Isaac Bashevis Singer, w swej powieści "Sztukmistrz z Lublina" użył tego powiedzenia we fragmencie opisującym nocną grę w karty. Uległo zapomnieniu, niestety, inne powiedzenie - "Paryżanka z Pińczowa". Było w nim trochę lekkiej ironii, ale też sporo swoistego wdzięku."
Jeżdżąc po Pińczowie trochę przypadkowo trafiamy na niewielki cmentarz, gdzie pochowano ofiary II wojny światowej, znajdujemy tam też bardzo ciekawą kompozycję, która doskonale świadczy o przemianie, jaka dokonała się w latach 90-tych ubiegłego już stulecia - pomnik, z wyglądu i stylu komuszy niewątpliwie, po przejęciu przez "prawowitych i prawowiernych" został też doprowadzony do odpowiedniego porządku - orłu mianowicie, koronę do łebka dopasowano - zresztą całkiem zgrabnie leży! Ciekawe jak długo trwały przymiarki? Jedziemy do "centrum", jeśli można się tu tak wyrazić, bo już niebawem rozpocznie się impreza, dla uczestnictwa w której właśnie tego dnia tu przyjechaliśmy - koncert w ramach tego samego festiwalu, na którym dwa dni temu dyrygował Krzysztof Penderecki - tym razem poświęcony muzyce i kulturze żydowskiej, mający się odbyć w pińczowskiej synagodze - podobno jednej z najcenniejszych i najstarszych synagog w całym kraju
, zresztą "w okresie międzywojennym Żydzi stanowili 60 % ludności i tworzyli w Pińczowie odrębny świat z własnym językiem, religią i obyczajami, świat ludzi z pejsami, ubranych w jarmułki i chałaty" - jak piszą tutaj - gdzie wielu innych ciekawych rzeczy na temat Żydów w Pińczowie można się dowiedzieć. 
Z powodu gwałtownie pogarszającego się stanu naszej gwiazdy, która ni stąd ni zowąd, zupełnie nagle zaczęła na dobre już zachodzić, zdołaliśmy w samym Pińczowie zobaczyć bardzo niewiele - zaledwie przejść się ulicami miasteczka, które - trzeba to powiedzieć - jest niestety raczej brzydkie, brudne i obskurne. Bieda aż bije w oczy na każdym kroku - nie ma tu, jak w oddalonym o zaledwie kilka kilometrów Busku żadnych "cudownych źródeł", toteż turyści musieliby tu przyjeżdżać z powodu samych zabytkowych bądź też krajobrazowych walorów miasta - a tych nie jest tak wiele. Ogólne wrażenie nie było najlepsze - choć rynek znajdował się w stanie remontu wyglądającego na generalny, możliwe więc, że już niedługo po naszej wizycie miasto prezentowało się o wiele lepiej - rynek to w końcu wizytówka każdego miasta. Jedynym zabytkiem, który jako tako udało się nam obejrzeć naszym "trzecim okiem" był położony nieopodal rynku główny kościół miasteczka (pod wezwaniem świętego Jana)  - kościół ten jest późnorenesansową trójnawową bazyliką z połowy XVII w. Budowla ta, o bardzo fantazyjnym, falbankowym jakby rysunku - wygląda nieco jak wycinanka, a trochę też jak jakiś wypiek - ciastko francuskie, czy coś w tym rodzaju. Raczej niespotykany kolor - kościół jest otynkowany, co raczej nieczęsto się zdarza w tych okolicach, gdzie świątynie buduje się zazwyczaj z surowego kamienia - pod tym względem pińczowski zabytek jest dla Ponidzia zupełnie nietypowy. Mury są bardzo, bardzo grube, widać to z daleka, ale prawdziwym zaskoczeniem jest wejście, przypominające wejście do baszty raczej niż do kościoła. Nieopodal stoi bardzo duża, masywna dzwonnica. Wchodzimy na chwilę do kościoła, ale jesteśmy zmuszeni niestety zatrzymać się w przedsionku (kruchcie), gdyż wewnątrz akurat trwa nabożeństwo - nie mogłoż tak być w Młodzawach? Jak się okazuje - i w kruchcie znaleźć można coś ciekawego - i o ile z zewnątrz wydawało nam się, że mury pińczowskiego kościoła są bardzo grube, o tyle po wejściu tutaj nie mieliśmy już najmniejszych co do tego wątpliwości - kawał muru, nie ma co! W południową ścianę kruchty wmurowany jest kamienny nagrobek mieszczki pińczowskiej Anny z Łaszczów Jakubczykowej (zmarłej w 1618) i jej synów. Umieszczona w środku tablica epitafijna z wierszowaną inskrypcją (złoconymi literami wypisana) zawiera akrostych (pierwsze litery zaczynające każdą linijkę czytane pionowo układają się w nazwisko zmarłej). Bardzo to ciekawe zjawisko - dłuższą chwilę zajmują nam próby odczytania wierszydła, gdyż w przedsionku bardzo niewiele jest światła - zaledwie gdy ktoś na chwilę otworzy drzwi - ale coś da się jednak odczytać, zresztą proszę spróbować samemu. Kiedy wychodzimy na zewnątrz, okazuje się, że ciemność poczyniła już prawdziwe spustoszenie w szeregach dzielnych wojów światła - jest prawie noc - najlepiej widać ją kiełkującą nad dzwonnicą - z jednej, i także z drugiej strony. Co gorsze, zauważamy, że na niebie zbierają się jakieś makabryczne chmurzyska - a to bardzo niedobrze, bo... - ale o tym za moment - niedobrze w każdym razie. Na podwórzu kościelnym spostrzegamy z pewnej odległości coś, co ani chybi musi być Włócznią Wotana - niczym innym! Na domiar złego - włócznia osadzona jest na jakby łbie krowim (byczym raczej, jednak lepiej użyć słowa "krowi" - gdyż jest to określenie gatunku, natomiast słowa "byk" używamy dla oznaczenia samców dużych zwierząt trawożernych - niekoniecznie krów - jak np. bawołów, żubrów czy też bizonów) - o właśnie! - żubrów! - toto, to jest niewątpliwie głowa żubra! Oj - coś tu nie tak jest z czystością doktryny w tym naszym Pińczowie malutkim - czyżby pejsaci, wykarczowani wprawdzie - pozostawili jednak jakieś miazmaty, które zatruwają dusze naszych miłych parafian, i skłaniają ich do przedstawiania takowych szkarad na podwórzu kościelnym?! Gdzież, pytamy, ach gdzież jest rodzina Radyja Maryja i gdzie nasz umiłowany Kardynał Rydzelieu? Dobrze - nie będziemy już Państwa Szanownego trzymać w niepewności co do owego tajemniczego obiektu - okazał się on bowiem być zupełnie prawowierną i całkowicie poprawną Matką Boską, stojącą na księżycu i spuszczającą łaski na Ziemię - czyli normal - ze względów powyższych jednak pozwoliliśmy ją sobie nazwać Matką Boską Z Rogami. Ale... - czy aby na pewno to prawda? Czy na tych wzgórzach, gdzie rzekomo czas płynie jakoś inaczej nie odbywają się czasem jakieś tajemnicze gusła (sceneria tu w sam raz dla Lovecrafta!)? Czy Pińczów nie jest czasem takim naszym miasteczkiem Twin Peaks? Czy nie należałoby tam wysłać jakiegoś dobrego agenta Coopera w koloratce, z hydronetką wypełnioną wodą święconą? Uwadze wyższych instancji myśl tę polecamy. Bo to na pewno nie jest katolickie, tylko pogańskie, a jeno udaje! Idziemy już tam, gdzie mamy iść - do synagogi mianowicie, gdzie niebawem odbędzie się wieczorny koncert, poświęcony pamięci Żydów pińczowskich, na którym ma wystąpić wielu stosunkowo znanych muzyków i aktorów, przeważnie z Krakowa. Przechodząc obok rynku widzimy jeszcze jak gromadzą się nad nim stalowo-sine chmury, z których na szczęście na razie nas nie zaatakowano. Koncert został zaprezentowany publiczności w sposób dość szczególny, o czym warto wspomnieć - otóż zaproszeni goście i ci, którzy kupili raczej niezbyt tanie bilety zostali wpuszczeni do środka synagogi, natomiast dla mieszkańców Pińczowa i innej przyjezdnej hołoty (dzień dobry!), umieszczono na zewnątrz ekran i głośniki, żeby też coś z tych Żydków mieli. Zebrał się tam dosłownie cały Pińczów. Warto było przyjechać choćby po to, żeby popatrzeć na tych ludzi - w końcu nie tak bardzo przecież oddalonych od tzw. centrów kulturalnych, którzy z cielęcym błogosławieństwem w oczach pokazywali sobie na telebimie Jana Nowickiego! Oczywiście, byli to prości, porządni ludzie, którzy w ten ciepły (zadziwiająco ciepły, jak na tę porę roku) wieczór, postanowili przybyć pod synagogę ze swymi krzesełkami ogrodowymi (bo tych dostarczonych przez organizatorów szybko zabrakło, tak niespodziewanie duża okazała się frekwencja, więc kto w miarę blisko mieszkał, a krzesła nie dostał, szedł po swoje do domu, niektórzy zaś - albo przezorni, albo drogą komórkową uprzedzeni przez sąsiadów zjawiali się z własnym sprzętem do siedzenia). Byli też mniej porządni, choć równie prości - dosłownie przez cały czas dookoła placyku przed synagogą uwijali się jak w ukropie niezbyt wyraźnie mówiący panowie z siatkami-reklamówkami w łapkach, którzy wyglądali na strasznie zaaferowanych i okropnie się gdzieś śpieszących. Ochrona wprawdzie spoglądała na nich bacznym okiem, ale... - za kieszeń i portfel lepiej było trzymać się samemu. Ten element również powodował, że czuliśmy się tam jak na jakimś jarmarku sprzed stu lat - to przeciwstawienie "wyfiokowanych" pańci, które przyjechały z Krakowa na koncert, umiarkowanie i "w pewnych kręgach" znanych aktorów, i tych biednych ludzi - kobiecin trzymających białe torebki na grubych, opuchniętych od ustawicznego stania przy kuchni kolanach - wszystko to sprawiło, że wieczór ten stał się istotny. Nie dotrwaliśmy do końca koncertu, zmęczenie całym dniem jednak wzięło górę, odchodząc długo jeszcze słyszeliśmy za sobą dźwięki mocno stylizowanej żydowskiej muzyki, i tak żegnaliśmy to odrapane, choć sympatyczne miasteczko, które być może czeka na swoje lepsze czasy, i wciąż czuliśmy je jeszcze w chwilę później - we wczesnym wspomnieniu, które jakże często ma własność mityzowania zdarzeń dopiero co widzianych - jadąc tych kilka kilometrów do Buska, w nocy - ciepłej i płynnej - jakby już było naprawdę lato.

DZIEŃ SIÓDMY