DZIEŃ SZÓSTY - Busko, Chroberz, Młodzawy, Pińczów Szósty dzień - przedostatni, czuje się już wyjazd, konieczność pakowania, zbliżającą się nerwowość, która wprawdzie dopiero czai się za progiem, dopiero wieczorem nas dopadnie, ale już tu jest i czeka na swoją kolej. Zaczynamy dziś od samego Buska - nie ma tu wprawdzie za bardzo co oglądać, no ale coś się przecież znajdzie - jakieś miejsca, o których przeważnie dowiedzieliśmy się już tutaj (o niektórych powiedziała nam pani gospodyni - osoba bardzo miła i ciekawa, władająca do tego językiem włoskim, która lubiła opowiadać o swoich wojażach zagranicznych, śpiewać pieśni kościelne i w ogóle bardzo pilnowała, żeby nam się dobrze mieszkało - do tego stopnia, że prawie zawsze przebywała tuż za naszymi /chwilowo/ drzwiami). A więc - oczywiście cmentarze - no jakżeby inaczej! Na cmentarzach mieści się to co najlepsze, jeśli chcecie poznać charakter miejsca - idźcie zobaczyć jego cmentarze. W Busku znajdują się cztery cmentarze (my przynajmniej tak sądziliśmy) - jeden wojenny, jeden żydowski i dwa katolickie - stary i nowy. Zaczęliśmy od wojennego - mamy całkiem niezłe przygotowanie jak chodzi o austriackie cmentarze wojenne z rejonu Gorlic, toteż nie spodziewaliśmy się na pewno niczego tak imponującego jak choćby Wzgórze Pustki, czy Staszkówka. Niemniej - cmentarz wojenny to cmentarz wojenny i trzeba go zobaczyć. Do tej pory natknęliśmy się na kilka takich, które były bądź do tego stopnia zdewastowane, że nie sposób ich już było w ogóle uznać za cmentarze, bądź tak zarośnięte zielskiem, że należałoby je traktować raczej jak elementy przyrodnicze w trakcie przemian prowadzących do kompletnego unicestwienia - podobnie jak butwiejące pnie, powalone drzewa etc. Cmentarz w Busku stanowi jednak kuriozum absolutne - otóż, jest to zupełnie pusta przestrzeń, pośrodku której stoi tablica podająca podstawowe informacje o cmentarzu, który niegdyś się w tym miejscu znajdował - a więc, że pochowano tu tylu i tylu żołnierzy, takiej i takiej armii, takiej i takiej narodowości - jest to normalna tablica, taka jakie postawiono na większości austriackich cmentarzy wojennych. Kłopot w tym, że w Busku ten cmentarz fizycznie w zasadzie nie istnieje - został dosłownie "starty z powierzchni ziemi" - została po nim tylko ziemia. Ciekawe, czy coś w tym miejscu ma zostać zrobione - jakiś pomnik na pamiątkę, czy też tak będzie ta tablica stać na wieki wieków amen. Początek był więc nieudany - teraz idziemy w stronę cmentarza żydowskiego, który jest zaznaczony na planie miasta. Jest to w "drugiej świata stronie", ale Busko jest małe, i ta druga strona znajduje się całkiem niedaleko. Idąc jakoś się pogubiliśmy, i dla pewności zapytaliśmy jakąś przejeżdżającą na rowerze kobietę o drogę do cmentarza żydowskiego. Ta wybałuszyła na nas gały - "Żydowskiego??? - no, był, tak - tam - ale w latach sześćdziesiątych - teraz jest baza, samochodowa znaczy się - nic już tam nie ma." Jak zwykle pozwalamy sobie nie wierzyć, dochodzimy do miejsca zaznaczonego na mapie jak wół jako "cmentarz żydowski" - i niestety, jest to prawda - jest baza ciężarówek, a do tego całkowicie ogrodzona i niedostępna. Początek nieudany, ciąg dalszy takoż. Wracamy do miasta, idziemy w stronę cmentarzy katolickich, które mamy nadzieję, że nas nie zawiodą. Na początek nowy cmentarz - położony w dość uroczym zakątku, sam w sobie nie ma za wiele ciekawego - ot zwykłe "betoniaki" z epoki gierkowskiej, kilka grobów przedwojennych, choć niewiele. Jakaś taka niby "aleja zasłużonych", z których jednakże ani jedno nazwisko nie obiło się nam o uszy. Dwa ciekawe nagrobki - jeden, interesujący dlatego tylko, że znajduje się na dość wysokiej górce - kurhanie, ewidentnie stworzonym ludzką ręką, i całym obsadzonym pomarańczowo kwitnącymi kwiatami. Drugi grób ciekawy sam w sobie - rodzaj wysokiej na kilka metrów wieży - na szczycie której znajduje się metalowy, bardzo "techniczny" krzyż, całość robi spore wrażenie, i jest to niewątpliwie najwyższy, zwracający największą uwagę, najciekawszy i najbardziej nietypowy nagrobek na nowym cmentarzu w Busku. Podchodzimy do niego bardzo blisko i robimy mu zdjęcie "pod słońce" - wygląda teraz jak wielki słup wysokiego napięcia z krzyżem na górze - gdyby dziś wykonywano wyroki śmierci za pomocą krzyża, zapewne (ze względów humanitarnych oczywiście!) wymyślono by taki nieco "udawany" krzyż elektryczny! Swoją drogą - ciekawe też, kto to sobie takie dziwadło wystawił - może jakiś projektant słupów wysokiego napięcia? albo inżynier metalurg? Teraz czas na stary cmentarz, który mieści się obok równie chyba starego drewnianego kościoła, jest to niewątpliwie miejsce historyczne, tu bowiem pochowani są założyciele Zdroju w Busku, które stało się w końcu Buskiem-Zdrój - czyli tym właśnie miastem, w którym się znajdujemy - a zatem, można powiedzieć - ojcowie miasta (choć nie założyciele w sensie dosłownym, należałoby ich nazwać raczej "odnowicielami"). Kościół rzeczywiście jest drewniany i stary (kościół p.w. św. Leonarda z 1699 roku) - niestety, jest zamknięty na głucho. Pierwsze obiekty, które rzucają się w oczy na cmentarzu, to grupa trzech nagrobków typu kolumnowego, z których jeden jest regularną kolumną z odłupaną częścią górną (trudno powiedzieć, czy odłupała się ona sama, czy też jest to przykład znanego motywu pękniętej kolumny - symbolizującej nagle przerwane życie - motyw ten często pojawiał się na grobach ludzi zmarłych młodo, w tragicznych okolicznościach, albo i jedno i drugie). Cmentarz jest zupełnie zaniedbany, dziwne to, biorąc pod uwagę zasługi osób tu spoczywających dla miasta. Wspomniana kolumna wygląda jak pień uschniętego drzewa - mogłaby być symbolem całego tego miejsca. Zniszczone i stare cmentarze mają swój niewątpliwy urok (jak choćby ten w Stopnicy), i nie jestem pewien, czy koniecznie należy je na siłę restaurować - skoro nie żyją już krewni, skoro nie ma już nikogo, kto byłby zainteresowany w podtrzymaniu pamięci o zmarłych, rozsądnym jest pozwolić rozpaść się w proch nagrobkom, tak jak rozpadły się kości tych, których upamiętniają. Z punktu widzenia fotografa takie miejsca są na pewno ciekawsze, bardziej malownicze od cmentarzy nowych, dobrze utrzymanych, nagrobków wypucowanych i ozdobionych fantazyjnymi współczesnymi zniczami. Jednak tu trochę razi ten brak pamięci o ludziach niewątpliwie zasłużonych. Ocalałych nagrobków jest tu w ogóle tylko kilka - podwójny grób wyglądający jak pomnik małżeństwa, w którym to niewątpliwie pani stanowiła siłę wiodącą, za nią bowiem podąża nieśmiało małżonek-pantoflarz - o ile oczywiście nasze przypuszczenia są słuszne, jednak pewności nie ma - jest za to wyobraźnia. Z kolei bardzo ciekawy obelisk przedstawiający wspartego na łopacie Chrystusa, nawiązujący do znanej sceny z Ewangelii. U stóp Rabbiego i w niebezpiecznej bliskości łopaty nieznany mistrz dłuta umieścił idiotycznego, puchatego aniołka barokowego, który teraz w zasadzie nie ma się czego obawiać - ale co będzie jak łopata pójdzie w ruch? - zwłaszcza przy jego nabytej w tak młodym wieku niewątpliwej nadwadze? Kolejny ciekawy obiekt (dla nas chyba najciekawszy), to upiorny wprost kamienny krucyfiks bez głowy - przyglądając mu się z bliska widzimy, że niewychowany zupełnie jakiś ptak nie uszanował zwłok i... - trafił w sam środek jakby celnym uderzeniem katowskiego topora przeciętych arterii szyjnych! Przypominają się wszystkie te opowieści o jeźdźcach bez głowy - a zwłaszcza o upiornym heskim najemniku ze sławnego opowiadania Washingtona Irvinga "The Legend of Sleepy Hollow", zekranizowanej swego czasu (choć można tu mówić raczej o adaptacji na motywach) przez Tima Burtona, z Johnny Deppem w roli głównej. Taki demoniczny krzyż mógłby od biedy też straszyć - np. pojawiając się znienacka na rozstajach dróg (krzyże, z samej swojej natury mają spore problemy z poruszaniem się, toteż raczej niemożliwe byłoby, aby dokazywał tak, jak to czynił ten okrutny heski zbir na koniu - byłby to więc horror raczej statyczny, działający nastrojem a nie litrami rozlanego keczupu). Cmentarz jak widać "gościł" głównie ludzi zamożnych, szlachtę okoliczną (albo raczej to nagrobki tejże przetrwały do naszych czasów, większa bowiem część obszaru cmentarza w ogóle jest pozbawiona jakichkolwiek wzniesień, świadczących o korytarzach wydrążonych przez mieszkańców podziemi, co nie znaczy jednak, że wcześniej ich tam nie było, idąc trzeba uważać, bo łatwo można wejść na takie spłachetki miękkiej, nieco uginającej się pod nogami ziemi - brrr - raczej ohydne wrażenie!). Jednym z tych ocalałych grobów, jest właśnie pomnik rodziny Rzewuskich, wśród których jest również generał Feliks Rzewuski - założyciel uzdrowiska i bezpośredni sprawca budowy obecnego Sanatorium "Marconi" - grób ten znajduje się w stanie fatalnym, wręcz katastrofalnym - tablica jest obłupana, ledwo można odczytać nazwisko (a niebawem zapewne będzie to w ogóle niemożliwe). Co do innych pomników można by dyskutować - nie chciałbym, żeby ktoś wpadł na przykład na pomysł, żeby do tego krucyfiksu przyprawić głowę i ją pomalować na jakiś np. złoty kolor - jak to się nieraz dzieje przy konserwacji starych kościołów, nie chciałbym także, aby "wyglansowano" samotną kolumnę - co do tego jednak nagrobka - bo ja wiem, może przydałaby się jednak jakaś delikatna konserwacja, co - panowie rajcy? Chodząc tak po tym cmentarzu dopiero po dłuższej chwili zwróciliśmy uwagę na niemal nieustannie rozlegające się nad naszymi głowami krakanie - tak, to oczywiste - jak w wielu innych miejscach, także i tu gawrony gnieżdżą się na cmentarzu (stąd chyba jednak nikt ich nie przepędza, jak to ma miejsce np. w Sandomierzu). W pewnej chwili spostrzegamy leżący na ziemi szkielet małego gawrona - musiał wypaść z gniazda - co ciekawe, jego głowa jest już zupełnym, objedzonym dokładnie przez owady szkieletem, pióra zaś lśnią nienagannym blaskiem, jakby przed chwilą jeszcze żył - pióra nie bledną, nie robią się szare jak skóra martwych ludzi - zachowują blask i świeżość nawet po długim już leżeniu na mokrej ziemi. Leży tak z głową odwróconą w bok - wygląda teraz jak odkryty przez archeologów szkielet wodza Scytów z V wieku, z jakimiś ozdobnymi obręczami, które niegdyś założono na rozpadłą już dziś w proch szyję, teraz otaczają one swym wiecznym uściskiem to, co pozostało z kręgosłupa. A gdy przyjrzeć mu się z naprawdę niewielkiej odległości, wygląda jak zupełnie nie-martwy (to znaczy tak, jakby nie był nie-żywy) i przypomina jakiegoś muppeta, jakąś śmieszną kukiełkę z otwartym dziobem, która nawet trochę się uśmiecha, jakby zaraz miała coś do nas powiedzieć. Melancholijne miejsce, rzeczywiście - najładniejsze chyba (oczywiście - dla nas!) z całego tego Buska, być może trochę zaniedbane, co nie wróży dobrze jego dalszej "karierze", jeżeli o takiej w ogóle można mówić w przypadku starych cmentarzy, ale jednak - bardzo ładne - pełne nastroju zupełnie odległego od szpitalnej nieco atmosfery całego miasteczka. Jeszcze raz się odwracamy, aby spojrzeć na rząd wysokich pomników z białą, pękniętą kolumną na końcu i - już nas tu nie ma. *** Po południu wybieramy się na okrężną
wyprawę, której celem ostatecznym ma być leżący o parę zaledwie kilometrów
od Buska Pińczów. Jednak zanim do niego dotrzemy, najpierw wybieramy się do
dwu innych miejscowości, z których jedna niewątpliwie ma znaczenie
historyczne, związane z pewną ważną, choć nieco zapomnianą dziś postacią,
w drugiej zaś znajduje się podobno bardzo ładny kościół. Pierwsza
miejscowość to Chroberz. Pod tą chrząszczowatą i chrobrą nazwą kryje się
dość duża wieś, która rozsiadła się po dwu stronach dość ruchliwej
drogi. Najpierw udajemy się tam, gdzie mieści się - cóżby? Kościół
parafialny, oczywiście! Jest to bardzo wiekowa
budowla, posadowiona na szczycie małego wzgórza, do której prowadzą wspaniałe
schody, błyszczące przepysznie w ten dziwny dzień, który nagle, ni stąd
ni zowąd wziął i się rozpogodził na dobre. Prowadząca na podwórze
szpiczasta furtka-brama nie wiedzieć
dlaczego właściwie budzi skojarzenia z jakąś buddyjską świątynią japońską.
Do wnętrza prowadzą dwa wejścia, z których pierwsze,
nie będąc wejściem głównym, jest na pewno bardzo ciekawym reliktem o wiele
dawniejszego niż obecny stanu budowli. Wejście główne - też jest interesujące,
grube i masywne kamienie otaczają raczej nieduży otwór wejściowy, co sprawia
wrażenie, że wchodzi się do wnętrza jakiegoś strzeżonego bunkra
raczej niż świątyni. Mamy szczęście, bo akurat trafiamy na kościelnego, który
właśnie kościół zamyka, zgadza się jednak opóźnić nieco ten proces (ludzie
na wsi jednak nie śpieszą się tak obrzydliwie jak "miastowi"), i
oprowadza nas po bardzo bogato zdobionym i wyposażonym wnętrzu,
utrzymanym w dość nietypowych, żółto-pomarańczowych barwach. Bylibyśmy
naprawdę niepocieszeni, gdyby nam się nie udało tego kościelnego spotkać,
bowiem akurat tutaj bardzo chcieliśmy
wejść - jako, że to miejsce jest związane z historią człowieka, którego
tropami dzisiaj będziemy podążać (czas już przyznać się do tego!). Był
on jedną z
najbardziej kontrowersyjnych postaci w polskiej historii, dziś niektórzy
nazywają go nawet postacią tragiczną, a w jego czasach zwano go też często
zdrajcą, zaprzańcem i kolaborantem; dzisiaj jest nieco
zapomniany, choć przecież nadal obecny w każdym podręczniku historii - to Aleksander
Ignacy Wielopolski, hrabia, margrabia Gonzaga Myszkowski - tablica poświęcona
mu znajduje się właśnie w kościele w Chrobrzu. Nie będziemy tu
referować całej historii tego dość niezwykłego i odosobnionego w swojej
pozytywistycznej postawie człowieka, jednego z nielicznych, którzy próbowali
coś robić, zamiast polskim zwyczajem wymachiwać tępą szabelką. Odsyłamy tutaj
w celu zasięgnięcia garści użytecznych informacji. Wspomnimy tylko o tym, że
jak na ironię, przez słynną
"brankę" (przymusowy pobór do wojska carskiego, który miał pozbawić
ludzi formacje zmierzające do powstania) Wielopolski przyśpieszył wybuch tego
chyba najbardziej tragicznego polskiego zrywu z 1863 roku - tak to pozytywistom bywa.
Z anegdot warto przytoczyć jedną, która mówi, że gdy wybuchło już powstanie styczniowe i doszły do niego pogłoski o rychłej pomocy Zachodu dla walczącej Polski,
margrabia Wielopolski miał ponoć zapytać z przekąsem:
"A czy flota anglo-francuska już przybyła pod Częstochowę?"; był
on też autorem słynnego powiedzenia: "Dla Polaków jeszcze można coś zrobić, z Polakami – nic".
Zmarł na emigracji w Dreźnie, rodzina sprowadziła jego szczątki do kraju, a w kościele
parafialnym w Chrobrzu wmurowano płytę
pamiątkową - bowiem jego
rodowa posiadłość wraz z pałacem znajdowała się w Chrobrzu właśnie.
Jednak jest to tylko płyta pamiątkowa - ciało margrabiego spoczęło w kościele
w Młodzawach Małych, dokąd mamy zamiar niebawem się udać. Wielopolski był ordynatem na Pińczowie (zupełnie jak ten
najbardziej - niestety - znany ze
wszystkich ordynatów - Michorowski) - ordynacja jest to wielki majątek rodowy, niepodzielny i niezbywalny, dziedziczony przez jednego spadkobiercę,
zazwyczaj pierworodnego syna, ustawa regulująca taki sposób dziedziczenia
to majorat - według Słownika Kopalińskiego) - ale z Chrobrza uczynił główny
ośrodek ordynacji. Ordynacja przetrwała do 1945 roku. Ostatnim ordynatem był Zygmunt Konstanty Wielopolski,
który zmarł w 1971 roku
i został pochowany w rodzinnym grobowcu Wielopolskich na cmentarzu w Chrobrzu
(gdzie niestety nie dotarliśmy) razem z żoną Marią z Tyszkiewiczów Wielopolską. Oprócz
tablicy poświęconej Wielopolskiemu, w kościele znajdują się dwa okazałe
nagrobki - zmarłego w 1568 roku fundatora kościoła - kasztelana zawichojskiego, a później także
wojewody sandomierskiego Stanisława
Tarnowskiego, oraz starszy o 15 lat nagrobek księdza Zbigniewa Ziółkowskiego, należą
one do najcenniejszych zabytków renesansowej rzeźby w Polsce. Obydwa przypisywane są wybitnemu artyście tej epoki Janowi Michałowiczowi z Urzędowa.
Po wyjściu z kościoła idziemy w stronę pałacu Wielopolskich - nie tak łatwo
tam dotrzeć, a w taki dzień jak dziś (jest sobota) niełatwo tu też trafić
na żywą istotę, która byłaby nam w stanie udzielić jakichś wskazówek. W końcu
jednak się udało. Otoczenie pałacu nie przedstawia jakiegoś
szczególnego widoku - obecnie w samym pałacu (lub w jego części - tego nie wiem na
pewno) mieści się Zespół Szkół Rolniczych (jak zresztą w wielu pałacach,
które "przeszły na własność ludu" - swoją drogą, cóż za ironia!), toteż na
parkowych alejach napotykaliśmy niejednokrotnie grupki podejrzliwie się nam
przyglądających młodych ludzi. W parku wiele jest okazałych drzew (piękne
platany), ale ogólne wrażenie jest raczej przygnębiające. Stare zabudowania
gospodarcze - jakieś obory, chlewy, oficyny - wszystko to powoli rozsypuje się
w pył. Wzorowana podobno na znajdującej się w Książu Wielkim kapliczka
parkowa wygląda tak, że... lepiej chyba byłoby ją nieco popchnąć, żeby się
rozleciała i przestała obrażać oczy swoim stanem. Sam pałac - cóż, jak pałac
- budowla pochodzi z roku 1850 i została zbudowana przez Henryka Marconiego -
tego samego, który "łazienki" w Busku postawił - jak widać pan
architekt trochę nad tą Nidą zabawił. Budynek jest jednopiętrowy, masywny,
biało-żółty. Określilibyśmy go jako raczej brzydki, albo po prostu nie-piękny.
Nie ma w nim nic subtelnego, lekkiego - zresztą, jeśli spojrzeć na podobną
nieco do bobra (a może do morsa bardziej, czy dzika?) postać samego margrabiego
- to trudno się dziwić, że taką oto siedzibę
sobie kazał pobudować. Nie ma tu wdzięku, o na pewno nie! Jedynym elementem,
który jako tako przyciąga uwagę są znajdujące się nad wejściem cztery
postaci - zapewne mitologiczne, które naprawdę ciekawe robią się
dopiero wtedy, gdy zaświeci nad nimi słońce, pod które sprytnie wśliźnie
się figlarna chmurka - wyglądają wtedy jak aktorzy na tle jakiejś namalowanej
scenografii. Wychodzimy inną stroną niż tu przyszliśmy (jak się okazało,
weszliśmy "bramką dla służby) , ale pałac wcale nie
wygląda stąd lepiej. Na skraju parku, tuż przed główną bramą
ustawiono ohydny betonowy "głaz" (narzutowy, oczywiście), na którym
umieszczony jest taki napis: "Bohaterom, którzy zginęli o wyzwolenie społeczne
i narodowe. Chroberz 1939 - 1945", ten oczywisty nonsens jest jak
najbardziej na miejscu, bo znając na pamięć formuły takich zdań,
spodziewalibyśmy się jakiejś "walki" - ale cóż - walki żadnej przecież
tutaj nie było! No chyba, że napis układał jakiś poeta, który zafundował językowi
polskiemu złożenie: "zginąć o" - co w końcu też jest możliwe. I może nawet kiedyś się
to przyjmie, i będzie się mówić:
"zginął o wolność waszą i naszą" - w języku wszystko jest możliwe.
A głaz
naprawdę tam stoi! I tak to lud naznaczył swoim nieusuwalnym piętnem także i
tę zdobycz - nie-piękny wprawdzie, ale jednak zasługujący na lepszy los pałac
Wielopolskich.
Warto może jeszcze tylko wspomnieć o dwóch sprawach, pierwsza, to ta, że pałac
odegrał swoją rolę w filmie - w roku 2000 w pałacu w Chrobrzu, a także na terenie parku dworskiego, ekipa filmowa Filipa Bajona kręciła sceny do filmu "Przedwiośnie".
Druga ma również pewne znaczenie ironiczne, otóż w okresie powstania
styczniowego (do wybuchu którego margrabia Wielopolski usiłował nie dopuścić,
i już po jego wyjeździe z kraju), w marcu 1863 roku w pałacu stacjonował wraz ze swym oddziałem
generał Langiewicz - ówczesny, czy dopiero późniejszy (tego nie wiem)
"dyktator" powstania. Takie to historia czasami figle płata... Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |