|
DZIEŃ TRZECI - Lwów
Przyciągnięci bliskością, skuszeni legendą, podkręceni propagandą, wpadliśmy
oto na niefortunny (to od razu mówię, żeby nie było potem jakiegoś zaskoczenia) pomysł, żeby
- jak mawia marny poeta z dużym nosem (do dobrego interesu) - "jechać do
Lwowa". Szlag jasny żeby to trafił! Zaraza żebyż wytraciła! Semper
Fidelus Curva Iego Matzy Zayebana! Z zasady wyjeżdżamy z tego kraju tylko na
tyle, żeby jeszcze tego samego dnia móc doń powrócić - tacy już jesteśmy
patrioci! Tu miało być podobnie, tyle że się powikłaliśmy. Otóż nasz
gospodarz - sprytny chłop próbujący nam wcisnąć klitkę z umywalką jako
"pokój z łazienką", który zamówiliśmy (za prawdziwy pokój z łazienką
- znaczytsja z kiblem wewnątrz a nie na korytarzu, zażądał bydlak dopłaty!)
- zapewnił nas, że nie ma sensu jechać na Ukrainę (i tak będę pisał, tak
będę pisał! - i w życiu nie napiszę "do Ukrainy"!) prywatnym
samochodem, bo na granicy stoi się godzinami, lepiej jechać autobusem - tak też
zrobiliśmy - szkoda tylko, że nie wiedzieliśmy jakim autobusem należy,
a jakim nie wolno jechać. Zaczęło się już po drodze w tamtą stronę - w
autobusie przedziwna mieszanka powracających ukraińskich przemytników,
polskich cwaniaczków i typów nieokreślonych. Jeden z tych ostatnich - osobnik
doprawdy ciekawy - 50-60 lat w zapasie - łysy, w okularkach, z teczuszką, przez cały
czas lubo to pierdolił od rzeczy przez komórkę po polsku albo po rosyjsku, lubo
to zaczepiał kogo się da w autobusie - a przysiada się, a gaworzy o tym, a o
tamtym - a co? a skąd? a jak? Z nami też próbuje - spryciarz, udaje mu się
wyciągnąć, że jesteśmy z Krakowa i coś tam jeszcze, ale raczej niewiele. Gada tak
strasznie głośno, żeby go wszyscy słyszeli - tego nie lubię - nie
opowiadamy mu nic więcej. Siada za nami. Granica ukraińska - biorą paszporty. Trwa
to ponad godzinę. Ta gadzina wysiada niby, że to do kibla, wraca i ogłasza na
cały autobus, że to właśnie nasze paszporty tak tam "maglują"
(tzn. przeglądają i
sprawdzają) - dodaje jeszcze, że "to dziwne, skoro dotąd nie byliście na
Ukrainie" (jak się okazało, byliśmy już więc na "ty"!), po czym dodaje, że być może ktoś już "na
wasze
nazwiska" tu wjechał i "coś nabroił". Wszyscy patrzą na nas podejrzliwie.
Kurważ mać - no taki już człowiek jest - rozsądek mówi - nie zadawaj się z wszą, nie odpowiadaj na
przygaduchy,
olewaj, a serce jednak - na dłoni!
Wiadomo przecież, że to jego paszport tak tam maglują (jeśli w ogóle cokolwiek maglują - po prostu im się nie śpieszy
- bo gdzie i po co?) - bo na pewno jest jakimś francowatym przemytnikiem,
kapusiem, alfonsem sprowadzającym ukraińskie kurwy - no huj jeden wie czym -
ale na pewno nie chodzi im o nas - no chyba, że chodzi - zdziwili się
niepomiernie -
kurwaść turyści! - podejrzani, może szpiedzy z krainy deszczowców -
no bo reszta to znana - przemyt, towarek,
handelek, kontrabanda, Tropicale Tahiti Grandabanda - a tu co znowu? - turyściI!
Ale mimo wszystko człowiek jednak się denerwuje i już widzi się zamkniętym
w tiurmie bez światła, tygodniami czekając na spotkanie z "sędzią śledczym"
- bo w tej dziedzinie wszystko co ruskie to Raskolnikow i Porfiry Piotrowicz - a
Ukraińcy też są ruscy - choćby nawet im się bardzo zdawało, że jest
inaczej. Ale spox - wreszcie wracają - podają paszporty bez mrugnięcia okiem
- na twarzy tego wszarza widoczna ulga. Nie odzywamy się więcej do niego. Autobus
jedzie przez jakieś biedne wioszczyny, nędzne przysiółki - i tu rzecz
ciekawa - świadcząca doskonale o tym, że ukraiński nacjonalizm jest absolutnie
realny - po polskiej stronie wszystkie napisy w okolicach przejścia były po
polsku i po ukraińsku (może po rosyjsku - cyrylicą w każdym razie pisane) -
zachęty, reklamy - myślenie handlowe bez uprzedzeń - tu nie ma nic podobnego
(a przecież to im właśnie powinno zależeć na klientach z bogatszej
niewątpliwie Polski, którzy przyjeżdżają tam kupić taniej różne rzeczy) - nie
- żadnych napisów polskich nie ma w całym pasie przygranicznym, przez który
jechaliśmy, nie ma ich też we Lwowie (we Wrocławiu dla przykładu pełno jest
napisów niemieckich - bo myślenie handlowe i pozytywne zwycięża u nas
nacjonalizm - tu nie) - a jedyne jakie napotkaliśmy były w katedrze ormiańskiej!
Lwów - jest - wysiadamy - dworzec brudny jak nieboskie stworzenie - poziom
mniej więcej Suchej Beskidzkiej w roku 1986. Smród. Mamy plan, wiemy gdzie
jechać, ale nie do końca. Na dworcu podchodzi do nas Polak - okazuje się niegdysiejszy
Lwowiak (wyjechał dopiero w latach 70-tych) - odwiedza kogoś, kto tu jednak został.
Bardzo miły - ten specyficzny akcent - dużo gada - Szczepko i Tońko -
"tylko we Lwowi"! Przez okno robię pierwsze zdjęcie - nowa
cerkiew - on opowiada o niej - teraz tu budują - i to dużo. Facet gada bardzo głośno
- dookoła Ukraińcy - patrzą się. Mówi nam gdzie wysiąść i jak iść -
pyta czy na Cmentarz Orląt - nie - na takie tam nie ma czasu - chcemy tylko do
centrum i wracać. Przystanek - ulica - rany boskie - co to kurwa jest!!?!
Normalnie nie
da się przejść - zapierdalają na pełnym gazie, nie zwalniają, nie ma pasów,
wszyscy ino dyrdają na siagę (tzn. na skróty, na przełaj) - strategia mrówcza
- jak się któremu uda, to przejdzie, reszta ginie w męczarniach. Nie ma, żeby
się który zatrzymał - no bo tu paniedziejku, tylko "starszyzna" ma
samochody - tylko wyżsi rangą gangsterzy - a im lepiej schodzić z drogi, bo
wysiądą z kałaszem i będzie jeszcze kłopot - wszyscy tutaj o tym wiedzą, więc nikt się
nie wychyla. Te samochody zresztą ni ma to tamto - klasa - jak przejeżdża
jeden Merol z drugim (szczególnie dużo takich mniej więcej około trzydziestoletnich mercedesów) to
mu się z
dupy kurzy jak plutonowi po grochówce. Na chodnikach handlują bądź czym - a głównie
to barszczem białym i czerwonym, czerwonym i białym barszczem, barszczem
czerwonym, barszczem białym - no i kapustą - wszędzie, na każdym chodniku, na
każdym skwerze - brud, liście kapuściane, smród, liście kapuściane i ubóstwo.
A ludzie - ej te legendy o pięknych Ukrainkach... - tyle, że te piękne to chyba
już dawno pojechały do Polski albo i dalej na Zachód - bo tu króluje wyrafinowana
brzydota. I nie chodzi o twarze - te zawsze można zmienić - ale o to, że nie
ma czym i nie ma za co ich zmieniać - widać, że panny nie mają tu na kosmetyki,
a ciuchy to takie ot - raczej workowate - moda mniej więcej taka jak u nas za Gierka
- ciepło
już, a one dalej w walonkach, w gumiokach, w "watowanych" i
pikowanych kurtałach - spodziewają się widać przymrozków z Syberii. Poziom
reklamy bardzo wysoki - króluje dykta - kunsztowna cyrylica na dykcie i musi być dużo
wykrzykników! Koniecznie! Kup kurwa konieeeeecznie!!!! To coś jak etap
"chodnikowy" u nas w roku 1991. Trudno się zresztą dziwić -
wszystko przed nimi - niedługo dojdą do takiego jak i u nas
"dobrobytu". I żeby było jasne - ja się nie śmieję z ludzi - to
znaczy śmieję się - ale ze wszystkich - z Polaków, Ukraińców, Kaszubów,
Hotentotów i wszystkich innych zasrańców po równo - ale tu najbardziej śmieję
się z polskich sentymentów, z ukraińskich uprzedzeń i z absurdalnych pomysłów,
żeby Mistrzostwa Europy (w czymkolwiek - nawet w zośce) urządzać w Azji. Bo
ten Lwów leży w Azji - i to nie dlatego, że po 1945 do Azji go przymusowo przeniesiono -
on musiał zawsze w Azji leżeć i po prostu zrządzeniem losu do niej powrócił.
Kościół o dość ciekawej linii,
ale ważniejsze to, co jest nad nim - te druty tramwajowe - są tu dosłownie wszędzie.
Uff - udaje się nam uniknąć poćwiartowania tramwajem! - wchodzimy teraz do strefy,
gdzie jest ich trochę mniej (choć przez Rynek też jeżdżą) - kościół św.Andrzeja
- ładny, przed nim statua,
niebo dziś cud-miód-lazur. Potem gdzieś w bok - ulica z kocich łbów - taka jak
wszędzie. Coś co nazywa się Cerkiew Uspienska
- na kaplicach ładne zielone dachy
- to bardzo tutaj częste, te zielone dachy. Nieopodal - rany boskie - co to
kurwa jest? Obelix!? Nie - to Fedorow albo raczej Fiodorow - pierwszy rosyjski
drukarz - ale rosyjski to tym razem znaczy również ukraiński, bo wtedy jeszcze to się
nie różniło, pierwszy w każdym razie, który na prasie drukował cyrylicę - mieszkał
i zmarł we Lwowie (ale uczył się w Krakowie, na Uniwersytecie Jagiellońskim) -
no kawał
chłopa był z niego! Chodzimy, patrzymy - na lewo coś,
na prawo coś - różne takie - kościoły,
wieże, przejścia
- czasu mało - bardzo mało - nie można wszystkiego sprawdzać z planem, do
tego jedne napisy w planie są po polsku, inne po ukraińsku, cholery z tym
wszystkim można
dostać. Trzeba było kupić porządny przewodnik. Teraz za późno - o, jest
księgarnia - ale oczywiście tutaj przewodnika po polsku się nie
dostanie - jakżeby - w języku wroga? Z miejsc, które jesteśmy w stanie
zidentyfikować, jest ciekawy, masywny i różowiutki niczym słoń Arsenał,
jest prastara część murów obronnych czyli tzw. Baszta
Gliniarska - owszem, niczego sobie - podobna do baszt krakowskich.
I jest wreszcie niewątpliwie druga najładniejsza (pierwsza już niebawem się
pojawi) budowla w całym tym mieście - kościół
dominikanów, z obowiązkowym zielonym dachem i napisem
"Soli Deo (Am???)or et Gloria". Chodzimy
po tych uliczkach a chodzimy - brzydkie to, cuchnące i śmierdzące, ale na szczęście
nie ma tu takich tłumów jak "na wstępie". Trochę tak w kółko
chodzimy, bo nie za bardzo wiemy gdzie iść - czasu mało, ale z drugiej strony
dużo - i jak tak chodzimy i chodzimy, to nagle... wpadamy na jakiegoś takiego
mosiężnego, polerowanego luda w kapeluszu - z paluchem
w górę - cały jest mosiężny, a więc śniedzią pokryty - ale co ciekawe
nadzwyczaj, to takie nieco mniej zaśniedziałe przez ewidentne wyślizganie ma
dwie swoje części - a mianowicie kolana - wygląda na to, że często siadają na nich dziewczyny
(chłopaki pewnie też, ale wolę myśleć, że dziewczyny), no i... - paluch! -
o nie, nie - na pewno świntuchy! - pamiętajcie, że mnie nawet przez myśl nic
podobnego nie przeszło! A któż to być może, to mosiężne niebożę? Jest napisane - w
cyrylicy, z drugiej strony figury (i dobrze, bo najważniejsze jest zaskoczenie!)
- otóż jest to "Nikifor Epifanij Drowniak wsieswitno widomyj
ukrainskij hudożnik łemkiwszin" - czy jakoś tak - a po naszemu to po
prostu Nikifor zwany Krynickim, słynny
malarz prymitywista z Krynicy, w którego postać tak pięknie wcieliła się
Krystyna Feldman w znanym filmie Krzysztofa Krauze. No i kto ten film widział albo
kto zna
bliżej biografię Nikifora, ten doskonale rozumie z czego się tu brechtamy - Nikifor -
ten człowiek "przez większość życia uważany za upośledzonego psychicznie kalekę"
który "mówił bełkotliwie i niewyraźnie. Okazało się później, że jego język był przyrośnięty do podniebienia."
(za Wikipedią) - w takim geście ewidentnie karcącym - z tym paluszkiem w górę - no co
najmniej jakby wujek Adolf zbrązowiał zakrzepły w swym ulubionym ryku "Deutschland!!!!"
- tak, tak - ten palec mówi: nie damy! nie pozwolimy! odbierzemy! nie rzucim
ziemi skąd nasz ród! Nie damy Nikifora - nasz ci on - ukrainskij! Oto
jest i cała Ukraina właśnie - oto jest i cała ukraińska świadomość - jak
zresztą większość młodych narodów mają oni szczególne upodobanie do
"swoich", którzy zostali im w jakiś sposób "zabrani" (zresztą, żeby też
daleko nie szukać - są Polacy, którzy Josepha Conrada nazywają pisarzem
polskim...). Bo to oczywiście jest prawda, że syn głuchoniemej Rusinki i
nieznanego ojca (mnie bardzo się podoba legenda, że ojcem jego był Aleksander
Gierymski - który, o czym mało kto wie - skończył życie w szpitalu
psychiatrycznym) został wywieziony podczas "Operacji Wisła", i
że trzy razy próbował do Krynicy powrócić, aż w końcu mu się to udało i
uzyskał zezwolenie władz na pozostanie. Ale prawdą jest też, że ich obchodzi
tylko ten fakt - a to, że później zdobył sławę i możliwości
rozwoju w Polsce właśnie, i że raczej trudno by go było uznać za ukraińskiego
nacjonalistę (ba - za patriotę nawet) to już jest zupełnie bez znaczenia -
dla nich ważny jest symbol - odzyskaliśmy Nikifora, odzyskamy i... (tfu, tfu, tfu -
nic nie mówiłem). Stąd ta kabotyńska poza na pomniku człowieka, który mógłby
zostać wręcz uznany za symbol "sztuki biednej", wydziedziczonej i
samotnej, na poświęconej Nikiforowi stronie polskiej
Wikipedii można zobaczyć pomnik, który stoi (a raczej siedzi) w Krynicy -
jest malarz w pozie "malarskiej', jest pies, jest spokój - a w tym
lwowskim pomniku jest po prostu awantura - czyli to, co tutaj lubią niestety
najbardziej. Zmierzamy już do samego centrum - do rynku, ale okrężną drogą,
przy której pojawia się spodziewana wprawdzie, lecz zadziwiająca bryła -
jest jak w Konstantynopolu - jakby zza palm (choć to przecież jst zwykła jakaś
choina) ukazuje się Cerkiew
Preobrażenska. Obchodzimy ze wszystkich stron to cudo - no naprawdę wspaniałe
- i to właśnie będzie nasz "numer jeden" we Lwowie. Jedna z wieży jest w
remoncie, i patrząc od strony głównego wejścia wydaje się, jakby dźwigała
na głowie cierniową koronę.
Wchodzimy do środka omijając wyciągające się zewsząd ręce żebraków -
zupełnie jak w średniowieczu - złoto, brąz, świece, kadzidło, Христос воскресе из мертвых, смертию смерть поправ
- chciałoby się tu
zaśpiewać na całe gardło, tyle że nie za bardzo jest z kim, bo w środku
nikogo prawie nie ma. Nieopodal jest sklep muzyczny - wchodzimy tam i pytamy o
taką małą rzecz - ukraiński flet prosty zwany sopiłką - po co i dlaczego
za dużo byłoby wyjaśniać - niech więc wystarczy tyle, że wchodzimy i
pytamy. A jest to całkiem niemały sklep z instrumentami muzycznymi i płytami.
W środku miły młody człowiek - dogadujemy się bez problemu łamanym
rosyjsko-polsko-angielskim - choć on najwyraźniej preferuje angielski -
rockman taki - i tu zdarza się rzecz, która normalnie i dosłownie zbija nas z
pantałyku (i czymkolwiek jest ów "pantałyk" - a spierają się o to
językoznawcy - to ten był na pewno bardzo wysoki) - facet mówi, że on tego nie ma, że to jest ludowy instrument a on ma
tylko profesjonalne (tu jego wiedza okazała się jednak niepełna, gdyż
istnieją również profesjonalne sopiłki, używane w muzyce huculskiej chociażby
- no ale cóż - rockman), ale tu zaraz nieopodal jest plac, i że on zaraz zamknie
sklep i podejdzie tam z nami poszukać. Zamknie sklep! Słyszeliśta chopy
o czym takim w tyj naszyj Jeburopie, ha?! Żeby człowiek zamknął sklep po
to, by z jakimiś pajacami nie wiadomo skąd iść szukać na plac jakiejś
zasmarkanej fujarki? To nie do pomyślenia, u nas to jest po prostu nie do pomyślenia. Przecież
mógł przez ten czas stracić kilku klientów! I chyba nawet nie był szefem
tego całego interesu - coś za młody był. Ale myślę, że gdyby powiedział
szefowi prawdę, że tak bez rozkazu oddalił się z posterunku, to ten by go
zrozumiał i rozgrzeszył - i być może sam też by to zrobił. Bo po prostu oni
tu jeszcze są trochę inni - nie tak zepsuci gonitwą za gównoczym jak u nas. Taka
sytuacja w Polsce mogłaby się może zdarzyć jeszcze w latach 80-tych, w
90-tych już nie. I piszę to, i podkreślam i jeszcze raz qrva podkreślam -
żeby nie było, że ja jestem jakiś anty-ukraiński - bo nie jestem, nie
jestem w najmniejszym stopniu skierowany przeciwko żadnej narodowości,
natomiast nie cierpię nacjonalizmu, a ukraiński nacjonalizm - widoczny wszędzie
i na każdym kroku - i to nie tylko na Ukrainie, co ciekawe - mierzi mnie szczególnie.
A ten gość był zupełnie inny - swobodny, wesoły, niefrasobliwy - zamknął
sklep, przeszedł z nami trzy ulice, pokazał plac gdzie niestety nie było
tego, czego szukaliśmy, pożegnał się i wrócił. Staliśmy tam jak oniemiali
- och, gdyby można było z jednej strony zachować możliwość takich działań, a z
drugiej pozbyć się tego, że w chodniku nie ma dwóch równych płyt, i nikt
nie zahamuje, kiedy chcesz przejść na drugą stronę, to byłoby prawdziwe
odrodzenie świata! Niedaleko od tego placu gdzie on nas zaprowadził, znajduje
się kolejna ważna budowla - trzecia z najciekawszych w tym mieście - ciekawa
oczywiście jako architektura, ale bardziej nawet jako miejsce szczególne -
jest to katedra ormiańska -
bardzo stary budynek o dość niezwykłym kształcie,
z dziwaczną, kopulastą drugą wieżą,
tajemniczym podwórzem, z liniami,
które bardzo przypominają meczet.
Obok katedry jest kilka nagrobków (nie wiem, czy to prawdziwe groby, czy też
tutaj przeniesione), na jednym z nich zauważamy pierwszy w tym mieście napis w
języku polskim - po prostu miasto było polskie, kiedy mieszkali w nim
Ormianie, i oni ulegli w znacznej mierze polonizacji, a z czasem zatracili nawet własny
język. Przedziwna jest forma tego nagrobka - ni to macewa, ni to (postawiona na
sztorc) płyta nagrobna średniowiecznego rycerza. Ale prawdziwe cuda zaczęły
się, kiedy weszliśmy do środka - rozbrzmiewała tam bowiem chyba najsmutniejsza,
najbardziej przejmująca, pełna żalu muzyka, jaką zdarzyło nam się w życiu
słyszeć - były to jak się okazało tradycyjne hymny kościoła ormiańskiego
w wykonaniu śpiewaczki o nazwisku Lusine Zakarian. Staliśmy
jak wryci i słuchaliśmy - we wnętrzu
tej starożytnej, kolistej świątyni, gdzie jedyne światło, to było to
wpadające przez niewielkie okienko w kopule - aż muzyka się skończyła.
Okazało się, że w środku jednak ktoś jest - jakaś kobieta pilnowała
niewielkiego straganu z pamiątkami, książkami i różnymi innymi rzeczami -
oczywiście natychmiast zapytaliśmy, czy można kupić tę muzykę, którą
przed chwilą słyszeliśmy - tak, była - nie pytaliśmy nawet o cenę - w
charakterze reklamy (kupować! - jakby się zdarzyło, że ktoś tam będzie, albo
przez Internet - łatwo znaleźć) pozwoliłem sobie umieścić tutaj najładniejszy
chyba jej fragment. Choć wnętrze ciemne (pokryte jest niesamowitymi freskami
wykonanymi przed wojną przez Jan Henryka /de/ Rosena - Żyda zresztą - stąd
zapewne są tak orientalne), to w środku jest wystawa - czegóż to? - oczywiście
najbardziej ulubionego ich tematu - "Rzezi Ormian", czyli tureckiego
ludobójstwa dokonanego na ludności Armenii w 1915 roku (wg ich źródeł ponad półtora miliona
wymordowanych) - oczywiście jest to rzecz ważna i mało znana, niemniej wydaje
się, że Ormianie (podobnie zresztą jak Żydzi) strasznie lubią te swoje rany
okazywać i publicznie rozdrapywać - i stąd zapewne ta przejmująca muzyka. Dziwna to
historia z tymi Ormianami - "podobno" pochodzenia ormiańskiego, ze
znanych ludzi w Polsce są m.in. Krzysztof Penderecki, Zbigniew Herbert,
Zbigniew Cybulski, a dawniej poeta Szymon Szymonowic, wynalazca lampy naftowej Ignacy Łukasiewicz,
malarz Teodor Axentowicz, a nawet - wedle niesprawdzonych do końca informacji -
także sam Juliusz Słowacki... Tak piszą. Ale z drugiej strony bardzo popularnym pośród
Żydów jest podawanie się za Ormian w sytuacjach i w środowiskach, w których
"lepiej nie być" Żydem (co znów
"podobno" Ormian prawdziwych szczególnie gniewa, gdyż są oni po
pierwsze Indoeuropejczykami - czyli mówiąc inaczej Aryjczykami - a ich bohater narodowy generał Dro
/Drastamat Kanayan/ sformował nawet
Armeński Legion, który walczył w II wojnie światowej po stronie niemieckich nazistów, a po drugie
Armenia była pierwszym na świecie chrześcijańskim państwem - tzn. pierwsza oficjalnie
przyjęła tę religię jako państwową). Znałem ongi osobę, która była ewidentnie
Żydówką, a jednocześnie najbardziej chyba zajadłą antysemitką jaką
zdarzyło mi się spotkać w życiu, i która przez cały czas z uporem maniaka
powtarzała, że jest Ormianką spod Lwowa... Hmm... Niewiele już dziś u nas wiadomo o Ormianach, to wielka szkoda - tym bardziej, że mają takie piękne,
okrągłe jak rogaliki pismo,
a także - wedle poważnych badań - wywarli ogromny wpływ na
orientalizację szlachty polskiej i przyczynili się do powstania tzw. mitu
sarmackiego, a w wymiarze czysto materialnym wprowadzili do Polski strój
kontuszowy. W przedwojennym Lwowie: "Ormianie byli znani i szanowani. Wielu Polaków nie związanych z ormiańskim obrządkiem chodziło do ormiańskiej
katedry by słuchać kazań cieszącego się wielką estymą arcybiskupa
Teodorowicza. Głośne były również bale ormiańskie, organizowane w okresie karnawału w salach lwowskiego Kasyna Literacko-Artystycznego. Bawili się na nich nie tylko Ormianie, ale i liczni przedstawiciele lwowskiej elity."
(za polską Wikipedią). Co do ich losów wojennych to - ponownie za artykułem
z Wikipedii: "W okresie II wojny światowej społeczność ormiańska w Polsce poniosła dotkliwe straty. Eksterminowani zarówno przez Sowietów (jako warstwa inteligencka i bezkompromisowo
propolska), jak i hitlerowców (którzy z powodu egzotycznego wyglądu często brali ich za Żydów), padli również ofiarą Rzezi wołyńskiej (19 IV 1944 nacjonaliści ukraińscy z UPA wymordowali mieszkańców kresowej miejscowości Kuty nad Czeremoszem, w tym kilkuset Ormian)".
I to tyle o Ormianach przy okazji oglądania ich niezwykłej katedry.
Cóż - nie ma się co ociągać - czas na rynek! Otóż, rynek lwowski jest to
duży plac przedzielony niemal na pół zabudowaniami ratusza i innymi towarzyszącymi
mu budynkami. Jest zupełnie nieciekawy,
przypomina rynki niewielkich miasteczek w Polsce, ale nie ma tu nic
charakterystycznego, nic co można by zapamiętać - ot, po prostu rynek
- z którego jednej strony na dodatek jeżdżą tramwaje
- a trzeba wiedzieć, że sztuka to jest niemała umknąć przed rozwścieczonym
ukraińskim tramwajem!
Niektóre kamieniczki są odnowione, inne nie - ale co tam kamieniczki
- ludzie są ważni! Wszyscy pijani! Na całym rynku, tu i ówdzie w grupkach po
dwóch, trzech, siedzą mężczyźni i starzy i młodzi, siedzą kobiety, siedzi
młodzież i dzieci, i żłopie - wódkę raczej rzadko, ale głównie widzieliśmy
litrowe butle z
piwskiem albo z winem. Pije się tu wszędzie, bo
chyba nikt tego nie zakazuje jak u nas - kto zresztą miałby, skoro przez cały
dzień naszego pobytu we Lwowie nie zdarzyło nam się trafić na choćby pół
poli-(ani mili-)cjanta. Najciekawszy obiekt architektoniczny (tzn. najbardziej zwraca uwagę) na rynku to niewątpliwie tzw. Czarna
Kamienica, w której znajduje się muzeum historyczne miasta Lwowa (nie
skorzystaliśmy, nie było czasu) - "Fasada kamienicy pokryta ciemniejącym z wiekami piaskowcem (pozbawiona obecnie naturalnej barwy z powodu pomalowania jej czarną farbą) jest uważana za jeden z najcenniejszych zabytków budownictwa mieszczańskiego z epoki renesansu."
(z Wikipedii). Ratusz to zwykłe klasycystyczne szkaradztwo
z jakimś takim czopem w charakterze wieży.
Niemniej jest tu coś ciekawego - przyznam, że wahałem się przed tym opisem -
ale są rzeczy, których nie da się powiedzieć, a można napisać - piszę więc -
ku pamiątce (bo stan ten - oby! - mógł się już zmienić), albo ku
przestrodze (bo może kogoś niemile zaskoczyć). Otóż, w podziemiach ratusza
- jak to często bywa i u nas - mieści się publiczny szalet - już przy wejściu w
nozdrza uderza niepokojący fetor - ale cóż - nie ma rady, trzeba tam wejść!
Na dole jest już prawie nie do wytrzymania, w głowie aż się kręci od smrodu
- można tam wejść chyba tylko z papierosem albo dwoma naraz w ustach (u nich chyba wszędzie
wolno palić - i to jest OK, nie wariują na tym tle jak u nas) pisuary są
"wykonane" jak za Króla Ćwieczka - jest to po prostu ściana, po której
spływa jakaś brudna woda. I na tę ścianę należy lać. Można oczywiście
skorzystać z kabiny - tyle, że... to właśnie ta kabina stanowi ów wonny
problem - mianowicie na ścianie widnieje spory napis po ukraińsku i bodajże
po angielsku też, mówiący, że... nie należy wrzucać papieru toaletowego do
muszli klozetowej bo się zapycha - papier należy wrzucać do stojącego
przed kabinami wielkiego kosza. I tak - to prawda - tam stoi ten kosz - wypełniony
już po brzegi, a nad nim... unoszą się stada, roje całe wielkich, kolorowych
much, które biorą w swe ażurowe łapki to gówno i majestatycznym lotem unoszą je na
powierzchnię... No nic - tak a propos Euro 2012 we Lwowie - to sobie wyobraziłem
jakiegoś np. Szwajcara-czyściocha, który by tu przyjechał i karnie (bo oni
zawsze wykonują polecenia, to naród militarny) niósłby do tego kosza swój osrany
papier - przepraszam, ale piszę com widział - choć oczy nie chciały w to uwierzyć. Udaje mi się jednak
w końcu stamtąd wypełznąć - sukces! - padam na ławkę i
przez dłuższą chwilę łapię powietrze. Uffffff! Odlot Wielkiego Ptaka
powstrzymany, choć pasowałoby im się tak zrzygać wprost na ten cały rynek -
choć i tak nikt pewnie by tego nie zauważył. Przy okazji warto wspomnieć,
że lwowska starówka jest wpisana na Listę Dziedzictwa Światowego UNESCO.
Owszem - to wszystko tutaj mogłoby wyglądać nieźle, ale... - jakich
środków trzeba by użyć, żeby tak się stało? I ile by to kosztowało, a
przede wszystkim jaka zmiana w świadomości ludzi musiałaby zajść? Trzeba ruszać dalej, bo
czas nas goni - darowujemy sobie więc katedrę Łacińską (czyli
rzymskokatolicką), mijamy w pośpiechu kościół jezuitów
i pędzimy dalej, w stronę podobno ciekawej Opery. Zmierzając tam trafiamy
jeszcze na jedną pozostałość murów obronnych - basztę
kramarzy, dziś przerobioną na tętniący życiem, najwyraźniej bardzo
modny "Riestoran", zapędzamy
się aż gdzieś pod jakieś muzeum, skąd
zaraz musimy
wracać i wreszcie - jest owa Opera. Jest to spory budynek w stylu niewątpliwie
wybitnie
"operowym", ale warto zwrócić uwagę,
że
dziś na placu przed Operą jest widoczny na fotografii tłum - na schodach jest
on nie tak wielki, lecz na placu przed budynkiem kłębią się prawdziwe tłumy
na "galowo" ubranej młodzieży. Ta "gala" to najczęściej bardzo brzydki,
niebieski, niezgrabny i nie-twarzowy strój. Inna sprawa, że siedząca w
grupkach młodzież - wydaje się, że z aprobatą nauczycieli - raczy się
przed uroczystym koncertem piwkiem i winkiem w opisanych już wyżej wielkich
butelkach - niemal w każdej takiej grupce flaszeczka niestrudzenie "chodzi
w kółko". A jakaż to jest okazja? Zdradźmy to wreszcie - wydaje się jak na zamówienie
- są to bowiem wielce uroczyste obchody rocznicy "Akcji Wisła"! Pisać więcej
o tym nie ma sensu - napisano już dość, niemniej zacytuję tu Ewę Siemaszko,
która pisze na ten temat tak: "Obecnie jako jedynego winowajcę poczucia krzywdy związanej z akcją "Wisła" dostrzega się komunistyczne władze, natomiast pomija się antypolski program i działalność
OUN-UPA, pomniejsza ich rozmiary, choć to właśnie owe formacje, popierane zresztą przez znaczącą część Ukraińców, dały powody do drastycznych rozwiązań. Takie spojrzenie na akcję "Wisła" służy zacieraniu zbrodniczego wizerunku
OUN-UPA, na czym szczególnie zależy ukraińskim działaczom w Polsce dającym temu wyraz np. niemal w każdym numerze tygodnika mniejszości ukraińskiej
"Nasze Słowo". A na Ukrainie, przy zaangażowaniu władz państwowych związanych z prezydentem Juszczenką, mnożą się pomniki ludobójców z
UPA, są oni patronami ulic, a OUN-UPA częścią tradycji historycznej, oczywiście w zakłamanym wydaniu."
I tak właśnie tutaj jest - Roman Szuchewycz, Kłym Sawur (Dmytro Kljaczkiwśkyj), i
sam Stepan Bandera są patronami ulic i szkół, mają też swoje pomniki. Na tak
spreparowanej papce wychowują się te baranki, które popijają sobie piwko (i
winko) przed "uroczystym koncertem" - już ich tam wszystkiego nauczą
na temat martyrologii narodu ukraińskiego. A z czasem, zapomniana, porzucona na
strychu piła dziadka (wyszczerbiona na polskich kościach) stanie się obiektem
adoracji - i to już niedługo. Och, dość już mamy tego miejsca - razem z jego
"szaletami", "koncertami" i wszystkim - chcemy jeszcze tylko
dotrzeć do Wysokiego Zamku (czytało się Lema). I tak idziemy i idziemy -
trochę dobrze, trochę źle, już niepokojąc się o powrót, idziemy przez
uliczki, które trochę przypominają Bielsko, a trochę wszystko, do czego mogłoby
pasować określenie "smętna
dziura", i kiedy mamy już całkiem dość i zamierzamy wracać, wtedy ni stąd
ni zowąd pojawia się jakiś dziwny człowiek, który pyta nas dokąd chcemy dojść
(w łamanym rosyjskim) i słysząc, iż do Zamku powiada, że on nas tam
zaprowadzi. Ma na imię Bohdan - jest ze Lwowa, mówi trochę po ukraińsku,
trochę po polsku, trochę po rosyjsku, ale rozumie wszystko i wszystko chce nam
opowiedzieć. Przykro to przyznać, ale na początku trochę się wystraszyliśmy
- niby był miły, ale... trochę wionęło od niego gorzałką (tyle, że tutaj
to nic niezwykłego), no i wyglądał też jakoś niespecjalnie "galowo",
a poza tym szliśmy przez te okropne zaułki. Z czasem jednak przyzwyczailiśmy się do niego
i przestaliśmy się bać. Bohdan pracował jako robotnik budowlany w Polsce i
na Zachodzie, znał nawet Kraków - światowiec. Kiedy doszliśmy do połowy Góry
Zamkowej stwierdziliśmy, że nie - wracamy - za późno - nie zdążymy na
autobus powrotny - no i zaczęliśmy wracać. Bohdan z nami - odprowadzi nas na dworzec - my, że
nie, nie trzeba - ależ skąd - nie ma sprawy - on, że pojedziemy na dworzec autobusem,
tak będzie
szybciej - on nam pokaże którym, a nawet podjedzie z nami. W autobusie bilety kupuje się u kobiety-konduktorki -
prawdziwej - ona tam przez cały czas siedzi i kupuje się u niej bilety!
Niewiarygodne - zupełnie jak w pociągu! Bohdan przez cały czas opowiada nam, że we
Lwowie wszyscy są braćmi - Ukraińcy, Polacy, Rosjanie, Ormianie, Żydzi -
akurat! Dojeżdżamy w końcu do tego nieszczęsnego dworca - jak to bywa w maju, ni
stąd ni zowąd pomiędzy dwoma przystankami nagle zapadł zmierzch. Kupujemy bilet na
pierwszy, jaki będzie autobus do Polski a potem idziemy do sklepu, żeby kupić
Bohdanowi na pożegnanie jakieś piwo - wchodzimy do środka, a Bohdan mówi, że nie, że absolutnie
nie! - my jesteśmy gośćmi i to on nam kupi co chcemy na drogę - piwo, kwas
chlebowy czy oranżadę (mają tam taką jak w Polsce wiek temu - ze strzelającym
korkiem na drucie) - skapitulowaliśmy - w końcu sobie kupił piwo a nam po kwasie.
Długo
jeszcze potem roztrząsaliśmy "kwestię Bohdana" - bo pierwsza
myśl, jaka nam niestety przyszła do głowy, była taka, że on chce nas gdzieś
wyprowadzić i okraść. Druga, że zaraz zadzwoni po kolegów (bo gdzieś
dzwonił z komórki model Siemens S6 - w Polsce takowe były hitem roku 1997, a
wyginęły ostatecznie na przełomie tysiącleci), którzy nas wykończą na
stokach Wysokiego Zamku. Trzecia znowu była taka, że on po prostu chce nas naciągnąć
na piwo. (Przy okazji nadmieniam, że tak pierwsza, jak i druga, jak i
trzecia myśl byłaby podobna, gdyby akcja działa się w jakimkolwiek - także
polskim, a może przede wszystkim polskim - mieście, gdyby podszedł do nas obcy
człowiek i w taki sposób sam zaproponował pomoc. Nie chodzi tu wcale o uprzedzenia narodowe - po
prostu miasto Lwów nie jest na pierwszy rzut oka przyjemne, a dlaczego, to
starałem się powyżej wyłuszczyć.) I okazało się, że żadna z tych myśli nie była słuszna
- nie dość, że nas nie okradł, nie pobił, nie wyprowadził w pole w żadnym
niecnym celu, to jeszcze... odprowadził nas na dworzec i kupił po kwasie chlebowym!
No i co tu zrobić z takim?! Nijak nie mieści się w kategoriach - przynajmniej
przyjętych w kraju nad Wisłą - bo tu albo ktoś chce ci pomóc, bo ma w tym
swój interes, albo chce cię po prostu oszwabić, okraść, oszukać, wydudkać
- i też oczywiście ma w tym swój interes. A poważnie to zastanawialiśmy się nad
jeszcze jedną możliwością - Bohdan, wnioskując z tego co mówił, miał całkiem
sporą "świadomość polityczną" - tzn. wiedział co się wokół
niego - np. w Rosji czy w Polsce dzieje. I w związku z tym niemożliwe jest,
aby ominął go problem polsko-ukraiński. Wiedział doskonale o tym jak niektórzy
przynajmniej Polacy patrzą na Ukraińców, wiedział też jak niektórzy
przynajmniej Ukraińcy patrzą na Polaków - i chciał to po prostu usunąć,
unieważnić, zamazać. Tylko dlaczego? W jakim celu? Być może (był to człowiek
około pięćdziesiątego-sześćdziesiątego roku życia)
w czasach Rzezi Wołyńskiej mieszkał gdzieś w tamtych okolicach i mógł coś
nawet pamiętać, a nawet jeśli nie pamiętać bezpośrednio, to przynajmniej coś wiedzieć
z bliskich źródeł. I tu
znowu na dwoje babka wróżyła - bo mogło być tak, że np. jego rodzina należała
do tych (nielicznych) Ukraińców, którzy Polakom pomagali i nawet ich ukrywali
przed UPA. A mogło być też i tak (co nawet psychologicznie jest bardziej
prawdopodobne), że ojciec Bohdana był jakimś "wybitnym" rezunem
i teraz Bohdan - czując na sobie brzemię winy rodzinnej bądź narodowej w ogóle
- próbuje uporać się z tym problemem okazując taką właśnie sympatię
przypadkowo napotkanym Polakom. Mogło być i tak i tak. A może zupełnie
po prostu, Bohdan nie miał z tym wszystkim zupełnie nic wspólnego, tylko
wypiwszy nieco - bo wypity był niewątpliwie - i zmierzając trochę niechętnie
do domu, napotkał przypadkowo trochę zagubionych w swoim mieście "sąsiadów"
i postanowił im najnormalniej w świecie pomóc - i najpewniej było tak właśnie,
ale... wyobraźnia i refleksja są wielką siłą... Pożegnaliśmy się
w końcu z Bohdanem, wzięliśmy od niego telefon i daliśmy mu swoje - na
wypadek, gdyby on był kiedyś w Krakowie albo my ponownie we Lwowie (to drugie
raczej mało prawdopodobne, ale po powrocie wysłaliśmy mu SMS-a z podziękowaniami
- nie odpowiedział jednak); wsiedliśmy
do autobusu i cóż - niebawem okazało się, że popełniliśmy błąd - wielki błąd, który kosztował
nas spędzenie całej nocy w śmierdzącym autobusie. Otóż, nasz
gospodarz - co później sam przyznał - nie powiedział nam, że w drodze
powrotnej - a już zwłaszcza, jeśli powrót wypada późnym wieczorem -
absolutnie i pod żadnym pozorem nie wolno wsiadać do autobusów zwykłych,
takich które kończą swój bieg w Przemyślu - należy polować na autobusy
przelotowe - do Krakowa i dalej - są one nieco droższe, ale... Ale nie podróżują
nimi tzw. "mrówki" - czyli drobni przemytnicy, zajmujący się
transportem papierosów i czasami alkoholu do Przemyśla i Medyki. My tego nie
wiedzieliśmy, i znajdując się już "na pokładzie" byliśmy świadkami przedziwnego zachowania
współpasażerów, których ilość zwiększała się na każdym przystanku
przed granicą. Ludzie ci mianowicie rozbierali się niemal do naga - bez nijakiej
żenady - tak mężczyźni jak i kobiety - i dosłownie oklejali się całymi
"kiściami"
paczek i kartonów papierosów. Nigdy chyba nie zapomnimy tego potwornego, dosłownie
rozdzierającego uszy odgłosu darcia taśmy klejącej a potem widoku
przyklejania tych papierosowych "gron" w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach
ludzkiego
ciała - a to na udach, a to na łydkach, na plecach, pod pachami i na
brzuchu, a także wkładania butelek z alkoholem do majtek. No coś
niewiarygodnego! Jak
potrzebna była ta zadziwiająca czynność okazało się dopiero na granicy, na której
(łącznie po stronie ukraińskiej i polskiej) staliśmy chyba z cztery godziny -
do samego rana niemalże, do Przemyśla dotarliśmy bowiem już dobrze po
wschodzie słońca, wyjechawszy ze Lwowa nieco po godzinie 22. Najpierw więc była
strona
ukraińska - kazali wszystkim wysiąść, po czym nasi towarzysze podróży
udali się na "inspekcję" - wchodzili po kolei za parawanik w urzędzie
celnym, skąd wychodzili... jakby "szczuplejsi" - rozumiem, że na mocy niepisanego
prawa część swoich "bagaży" musieli oddać "urzędnikom".
Przy okazji zdarzyła się raczej mrożąca krew w żyłach sytuacja - po
wyjściu z autobusu niemal wszyscy uczestnicy tej wyprawy - oprócz nas - udali
się do WC - trochę to było dziwne. Tłum był przed tym kiblem co niemiara. Postanowiłem
nieco zaczekać, i poszedłem tam dopiero po jakimś czasie, kiedy wszyscy już
weszli na "oględziny" do środka. Idę sobie spokojnie, aż tu nagle
na mojej drodze staje buńczuczny młody rezun w mundurze, z karabinem
niedwuznacznie skierowanym w moją stronę, i z miną wielkiego zawadiaki pyta:
"Kudy chodysz?" - czy jakoś tak - mówię grzecznie i po polsku -
"toaleta" - jest w końcu bydlę na granicy, może się więc paru słów
nauczyć - na to ten zaczyna ryczeć tym ich chrapliwym, gardłowym językiem coś
takiego mniej więcej, że miałem na to czas wcześniej razem z innymi.
Odpowiadam, że nie wiedziałem iż obowiązują jakieś limity czasowe w tym
względzie, bo też i nie
spodziewałem się tak długiego tutaj pobytu. W końcu gad wpuścił mnie, ale bacznie
czuwał pod drzwiami przez cały czas. Myślę, że chodziło mu o to, żebym
"czegoś" nie zobaczył albo nie "wywęszył" - zapewne cały
ten ich proceder z tymi "mrówkami" jest (a raczej był, bo tego ponoć
już nie ma) opłacalny dla
wielu ludzi, również dla celników. Kibla wolę nie opisywać - podobny był
do tego na rynku we Lwowie,
tyle że mniejszy. W końcu nas "puścili". Następny etap gehenny
odbył się po polskiej stronie - ale o ile "tam" była to gehenna
raczej fizyczna, to "tu" przeżyliśmy spory stres by tak rzec
moralny. Tu sprawa toczyła się niewątpliwie szybciej, a z naszego punktu
widzenia wszystko wyglądało zupełnie inaczej - młoda i dorodna pani celnik
natychmiast "wyłuskała" nas z tego tłumu "oklejonych" i
kazała odejść na bok bez żadnego sprawdzania - było w tym coś ohydnego,
doprawdy - zostać tak wyróżnionym jako "swoi", "nasi". Bo
w chwilę potem to wydawałoby się miłe dziewczę dało prawdziwy popis pastwiąc
się wprost nad biednymi "mrówkami" - wyglądało to zupełnie jak w
obozie - sznureczek tych biedaków posuwał się krok za krokiem, a ona, stojąc
w rozkroku niczym kapo ryczała na cały głos do kobiet dwa albo może nawet i trzy razy od
siebie starszych: "Co tam masz?!"; "Pokaż! No już!"; "A
to niby co jest, hę?!" - wyciągając jakąś nędzną odklejoną paczkę
i dorzucając do zarekwirowanych tego dnia "łupów". Myślę, że ona też
dobrze wiedziała kogo przepuścić bez kontroli, a kogo nie - kto wie - może
wystarczył telefon z "tamtej strony"? Niemniej wszystko to było dla
nas przeżyciem bardzo przykrym - słyszeć jak przedstawicielka tej samej w końcu
nacji tak obrzydliwie
drze skądinąd wcale niebrzydką mordę na inną nację. I pomyślałem sobie wtedy -
jak oni "nas" mają nie nienawidzić? Z drugiej strony jednak - jak nam to
uczynnie wytłumaczył po powrocie nasz gospodarz, kiedy oburzeni opowiadaliśmy
dantejskie sceny rozgrywające się na polskiej granicy - ci ludzie są przygotowani na takie
traktowanie i wcale ich ono nie obraża - oni po prostu chcą przejść z jak
najmniej uszczuplonym zapasikiem i jak najwięcej zarobić, a granicę
przekraczają czasem po kilka razy dziennie. I zapewne miał on rację, niemniej
nigdy chyba nie zapomnę tego osobliwego wrażenia słuchowego - tego, że w
ustach tej młodej kobiety język polski brzmiał w tonie bardzo podobnie do
niemieckiego, i mojego przerażenia, że jednak może on tak zabrzmieć. Dalej poszło już
gładko - zostało tylko kilka kilometrów do Przemyśla i prawie o piątej byliśmy na miejscu
- a niechże to jasny szlag trafi! - wycieczka na popołudnie i wieczór zeżarła
całą noc (mieliśmy w planie któregoś z następnych dni pojechać również
do Drohobycza - miasta Bruno Schulza - które także leży bardzo blisko od
Przemyśla, ale po opisanych tu doświadczeniach zrezygnowaliśmy z tego pomysłu). Cały ten "Leopolis Semper Fidelis" to niechże sobie
oni w
dupę wsadzą - myślę, że polskie w tym względzie sentymenty są zupełnie bez sensu.
Nie wydaje mi się, żeby to miasto mogło być jakieś rewelacyjne kiedykolwiek -
nawet w owym sławetnym "przed wojną" - ot, taki sobie Tarnów albo
Nowy Sącz, nieco
tylko większa dziura pełna małych dziur. Jest kilka zabytków - owszem - ale z drugiej strony gdzie ich nie ma? Według
obiegowej opinii, po "reformie" granic dokonanej przez Josipa
Wissarionowicza Polska za Lwów dostała Wrocław (do dziś zresztą większość mieszkańców
Wrocławia to potomkowie przesiedlonych lwowiaków - nawet na wrocławskim rynku
stoi przecież przewieziony
ze Lwowa pomnik Fredry) - i moim skromnym zdaniem sporo na tym zyskała (poza
automatycznym "pozbyciem się" "kwestii ukraińskiej"), bo w niczym nie mógłbym
porównać (na jego korzyść oczywiście) tego zapyziałego grajdołka z najbardziej gotyckim,
najbardziej strzelistym, najbardziej zielonym, najbardziej wodnistym,
najbardziej mostycznym, lirycznym i fotogenicznym miastem w obecnej Polsce - no
na mój dusiu w nicym! - Великому Сталину Слава!
Oczywiście do pewnego stopnia żartuję, i niniejszym przepraszam lwowiaków jeśli
ich
uraziłem - ale naprawdę mieliśmy prawo się wkurzyć - wypadki całego owego
dnia, a zwłaszcza nocy naprawdę zniechęciły nas do Lwowa zupełnie.
Być może ma on swój urok, a być może tylko miał kiedyś - wygląda jednak na to, że
został on bezpowrotnie zaprzepaszczony. Wynika to zapewne z faktu, że ci
ludzie, którzy w nim teraz mieszkają, nie mają z nim żadnego realnego związku.
Lwów był po prostu częścią Polski przez 600 lat - na pewno dłużej niż
Wrocław częścią Niemiec (nawet bardzo szeroko pojmowanych), w roku 1945
to się skończyło, przemoc sowiecka zmieniła oblicze ziemi, i bynajmniej nie
miało to nic wspólnego z "interesem ukraińskim" - bo przed wojną
Ukraińców we Lwowie było nie więcej niż kilka, góra kilkanaście procent. I nawet jeśli
okoliczne ziemie rzeczywiście były etnicznie ukraińskie, to Lwów stanowił
jednak polską
enklawę. Ale jakie w istocie było to miasto, tego nie można się
dowiedzieć przyjeżdżając tam dziś, podobnie jak Niemcy nie będą wiedzieć
czym był przedwojenny Breslau. A na pewno nie można się tego dowiedzieć
odbywając idiotyczne, sentymentalne wędrówki po słynnym Cmentarzu Orląt.
Sama historia wysiedlenia Polaków ze Lwowa jest w miarę dobrze opisana w
polskiej Wikipedii,
dla zachęty zacytuję tu z tego artykułu niezbyt może encyklopedyczny, ale za
to bardzo poetycki opis tych ostatnich dni: "Mieszkańcy trwali w biernym oporze dekorując kwiatami drzwi zamkniętych świątyń i wznosząc do nich modły jako do ołtarzy. Zrozpaczeni i zdesperowani lwowianie wspólnie zanosili swoje prośby o ocalenie miasta do ponadnaturalnych sił wyższych klęcząc na chodnikach wzdłuż lwowskich ulic. Ginące w "odmętach stepu" polskie miasto po raz ostatni starało się stawić czoła zalewającemu je zewsząd wschodniemu żywiołowi – ta ostatnia obrona Lwowa miała wymiar przede wszystkim duchowy i symboliczny."
Hmmm... żałuję nie tyle gruntownego zwiedzenia samego
miasta - bo na pewno byłoby ono warte tego, żeby spędzić w nim parę
dni (jednak choćby ze względu na stan sanitariatów jest to dla nas zupełnie
niemożliwe!), ale tak naprawdę żałuję, że nie pojechaliśmy do położonych o
kilka kilometrów od jego centrum Brzuchowic (po ichniemu Briuchowyczi - Брюховичі).
Dziś jest to podmiejska dzielnica willowa (choć administracyjnie niezależna), przed wojną
zaś była to odrębna gmina - bardzo
popularny kurort (była tam nawet skocznia narciarska). W Brzuchowicach (a konkretnie w
Łączkach położonych pomiędzy Rzęsną Polską a Brzuchowicami) miał
miejsce słynny mord, który dał początek najsławniejszej kryminalnej sprawie
sądowej w całej historii Polski, zwanej "sprawą Gorgonowej". Jest to
historia, na podstawie której nakręcono film (znakomity zresztą - w reżyserii
Janusza Majewskiego - choć nie do końca zgodny z zebranymi w śledztwie
faktami, to na pewno jeden z najlepszych sądowych kryminałów w historii filmu
- gdyby był to film francuski, to następne pokolenia reżyserów uczyłyby się na nim
jak na filmach Bressona, a tak... - to polskie, panie...) napisano kilka lub
nawet kilkanaście książek
(choć można by na pewno napisać co najmniej jedną jeszcze - tyle, że
fabularną), kilka prac magisterskich a nawet jeden dramat! Jest to historia, która ożywiała umysły i rozpalała emocje
ludzi przez ponad
pół wieku. Ciekaw jestem, czy willa Henryka Zaremby nadal tam stoi... Czy jest
obok niej basen, w którym znaleziono słynny dżagan, który nie wiadomo czy był
czy też nie był narzędziem zbrodni... I czy czasem nie pojawia się tam duch
Lusi Zarembianki, i może duch Rity Gorgonowej także? Na pewno nie - bo żeby duchy kogoś straszyły, to najpierw trzeba w nie wierzyć. I to właśnie jest moje podstawowe oskarżenie wobec wszystkich "wypędzeń", które zdarzyły się w historii, a
zwłaszcza w wieku XX. We wcześniejszej historii świata zdarzały się
takie przypadki - owszem, nie były jednak tak częste, gdyż po prostu nie było
to za bardzo możliwe do przeprowadzenia w sensie technicznym, a poza tym
stosowano po prostu nieco inne podejście. Na przykład w Biblii (świętej księdze
Żydów, chrześcijan oraz muzułmanów - czyli zdecydowanej większości świata)
bóg określany lub też "określający się" roboczym kryptonimem "YHVH" przy
"oczyszczaniu" z "niewiernych" tzw. Ziemi Świętej zaleca swoim dzielnym wojownikom
stosowanie
raczej zupełnej fizycznej eksterminacji, co też jest przez nich skrupulatnie wykonywane.
(To "oczyszczanie" owej Ziemi Świętej, to jest swoją drogą jakaś
prawdziwa ponadczasowa mania! - najpierw oczyszczali ją Żydzi, potem muzułmanie, potem
chrześcijanie, potem znowu muzułmanie, a teraz wydaje się, że "pałeczka"
powróciła do Żydów - ten teren powinien już po tych wszystkich wiekach być
oczyszczony niczym kość przez sępy! Z drugiej strony trzeba też wspomnieć, że
już w głębokiej starożytności - około XII wieku p.n.e. - "pionierem"
techniki wysiedleń był asyryjski król Salmanasar I, który na dużą skalę stosował przymusowe wysiedlenia, a na nowo zdobytych terenach zakładał asyryjskie kolonie.) I taki
też model postępowania
z "niepotrzebną" ludnością utrzymywał się przez całe wieki, niemniej z uwagi
na ograniczone możliwości techniczne także niemożliwa była pełna
eksterminacja np. dużych miast (stosunkowo najskuteczniejsze było palenie,
ale... - jak spalić ludzi, nie paląc jednocześnie cennej substancji
miejskiej?). W wieku zaś XX, zwłaszcza na terenach objętych władzą i wpływem
Moskwy (a także Berlina) zaczęto stosować na masową skalę wysiedlenia i
tzw. wymiany ludności. Największe z tych akcji to: wysiedlenie Niemców z
terenów obecnej Polski, Czech, Słowacji, Rosji i Ukrainy, wysiedlenie Polaków
z terenów zaanektowanych przez ZSRR oraz (żeby mi kto nie zarzucił jakiejś
ukrainofobii!) wysiedlenie Ukraińców z terenów obecnej Polski do ZSRR, a
wreszcie tzw. Akcja Wisła, czyli przesiedlenie Ukraińców z południowo-wschodniej
Polski na jej rubieże północno-zachodnie czyli tzw. Ziemie Odzyskane. Każda
z tych akcji zakończyła się nieodwołalnym zniszczeniem tworzonej przez całe
stulecia substancji kulturowej, oderwaniem ludzi od "urabianej" przez
całe pokolenia materii. Bo z punktu widzenia przyrody, jej ruchu, jej działania,
z punktu widzenia (gdyby miały one takowy) działających w głębi ziemi
procesów geologicznych, nasze istnienie indywidualne - mało tego - istnienie
całych grup społecznych, narodów i ras, nie ma żadnego znaczenia.
Zdecydowanie za mało jest naszych szkieletów, żeby mogły z nich powstać
nawet jakieś małe góry czy choćby pagórki (jak powstały one z muszelek
niewielkich skorupiaków). Niemniej próbujemy ten niewdzięczny
krajobraz kształtować i wiążemy się z nim budując zamki, świątynie,
miasta całe, a także zwykłe chałupy. I te nasze twory pozostają - na jak długo,
to inna sprawa, niemniej niektóre przynajmniej trochę już sobie stoją. Ale
sama architektura przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, jeśli oderwie się ją
od historii i od przenikającego ją mitu. I dlatego właśnie budowle w Mohendżo-Daro,
w Stonehenge, a także zabytki sumeryjskie zdają się nam jakimiś zjawiskami kosmicznymi - nie
wiemy kim byli ani nawet jak naprawdę wyglądali ludzie, którzy je postawili.
Istnieją
mity różnego rodzaju i wagi - są mity religijne, mity etniczne, i są nawet małe mity lokalne, związane
z życiem niewielkich społeczności - ot, zwykły miejscowy opój, którego
widziano wciąż na progu rozpadającej się chałupy w pewnej miejscowości, i
którego pewnego ranka znaleziono martwego na tym właśnie progu z nieodłączną
butelką "jabłecznika" przy nodze (gwoli ścisłości
"znaleziono" go dopiero następnego dnia po śmierci - tzn. jako już
nieboszczyk przesiedział tam ponad cały dzień, gdyż ludzie idący rano na
przystanek widzieli go siedzącego przed chałupą - ci sami widzieli go też
wracając do domu - ktoś zainteresował się nim dopiero wtedy, gdy następnego
ranka okazało się, że on wciąż tam siedzi - i to dokładnie w tej samej
pozycji co dzień wcześniej!) stał się postacią mityczną - do tego stopnia,
że kiedy trafiłem tam w wiele już lat po jego śmierci, okoliczni chłopi
twierdzili, że czasem nadal widuje się go siedzącego na tym progu... - oczywiście
z butelką na podorędziu. Bo jego dom dom wciąż tam stał - przerośnięty już
zupełnie przez wyższe od człowieka pokrzywy, z podłogą rozsadzoną przez
wszędobylski czarny bez, pozbawiony dachu - ale jednak stał. W jakiś czas później
prawie całe to niegdysiejsze przedmieście zostało zrównane z ziemią, gdyż na jego
terenach zbudowano nowe osiedla - cóż, miasto się rozszerzyło, powiększyło.
Ale ta chałupka nadal tam stała - i myślę, że jeśli pozostał tam ktoś z
dawnych mieszkańców (a kilku pozostało), i jeśli któryś z nich nawiązał
jakiś kontakt z tymi nowymi, napływowymi (np. w sklepie), to jest szansa, że
przekazał komuś tę legendę o duchu menela zwanego "Pocicą" (nie
wiem dlaczego - może się z tego chlania bardzo pocił, bo na pewno nie było to jego
nazwisko), i jest możliwość (nikła, ale zawsze jednak jest), że tamci
ludzie, z tych nowoczesnych bloków też pewnego dnia zaczną go widzieć na tym
progu, a zapuszczający się do ruin chatki na małe macanko nastolatkowie (no,
teraz to już chyba raczej "przednastolatkowie"!) będą tam odczuwać
dodatkowy dreszcz, który tylko przysporzy im ekscytujących wrażeń. I tak okrężną
drogą wracam do Lwowa, do Brzuchowic, i do Rity Gorgon z domu Ilić. Sprawa
Gorgonowej poruszyła opinię społeczną w stopniu dotąd niespotykanym, w
obronie oskarżonej na sali sądowej wystąpili najlepsi adwokaci przedwojennej
Polski: Maurycy
Axer, Mieczysław
Ettinger, Józef Woźniakowski, w pismach zaś - piórem jedynie, choć jak
prawdziwe lwice - broniły jej wybitne pisarki: Irena
Krzywicka i Stanisława
Przybyszewska (ta ostatnia próbowała nawet zainteresować sprawą
samego Thomasa Manna!), sama Kazimiera Iłłakowiczówna napisała o Gorgonowej
(notabene - raczej marnawy, a wręcz głupkowaty) wiersz. Proces Gorgonowej stał się kamieniem probierczym ówczesnego
społeczeństwa - objawiła się w jego trakcie polska ksenofobia, pieniactwo, warcholstwo,
ale także przymioty wielce szlachetne i niemałe umiejętności naukowe (zwłaszcza
jednego z najwybitniejszych w skali światowej specjalistów medycyny sądowej,
profesora Jana
Stanisława Olbrychta - jak widać z obcojęzycznego linku wyżej ceniony jest
on na świecie
niż u nas - oraz jego wielkiego w tym procesie adwersarza, profesora Ludwika
Hirszfelda - odkrywcę prawa dziedziczenia grupy krwi oraz twórcę przyjętego
na całym świecie w roku 1928 oznaczenia grup krwi jako 0, A, B i AB).
Wszystkie te wybitne i ważne w tak wielu dziedzinach postaci łączy nazwisko
Emilii Margerity Gorgonowej - prostej, acz podobno wysoce inteligentnej i na pewno bardzo
ambitnej kobiety pochodzącej z Dalmacji, która według wszelkiego prawdopodobieństwa
jednak popełniła owo słynne morderstwo (to moje zdanie). Jeśli ktoś chce
wyrobić sobie własny pogląd na całą sprawę niech zerknie na poświęcony
jej artykuł w Wikipedii,
niech przeczyta świetny artykuł Jakuba Kowalskiego dotyczący głównie
niezwykłych losów jej dwu córek,
mrożącą krew w żyłach (UWAGA! - są tu raczej drastyczne zdjęcia!) relację
opartą na sprawozdaniu profesora
Olbrychta, a jeśli bardzo go to zainteresuje (w co nie wątpię) niech poczyta sobie udostępnione
na stronach Skarbów Dziedzictwa Narodowego fragmenty oryginalnych, policyjnych
i sądowych akt
tej sprawy. Zupełnie tak samo jak w miejscowości K. mitem stał się
siedzący z butelką na progu rozpadłej chałupki Jasiek, zwany Pocicą, tak w
Polsce mitem stała się Gorgonowa i jej sprawa (i to nie tylko w Polsce
przedwojennej, gdyż jeszcze w roku 1968 za zniesławienie skazany został w Łodzi
dziennikarz, który zgodnie z popularną, wyssaną z palca plotką przypisał
zabójstwo ogrodnikowi inżyniera Zaremby, Józefowi Kamińskiemu - proszę zwrócić
uwagę, że morderstwo popełniono w roku 1931, a więc 37 lat wcześniej, a w
międzyczasie przez ziemie polskie przetoczyła się największa wojna w
historii ludzkości, która pochłonęła tutaj około 6 milionów istnień -
czyli mniej więcej 220 na każdy tysiąc obywateli!). Oczywiście, kwestia rozważenia
i określenia tego, czym w istocie był proces Gorgonowej (a faktycznie
dwa procesy, gdyż pierwsza odsłona odbyła się przed Sądem Okręgowym we
Lwowie, druga zaś przed trybunałem krakowskim) nie należy do zakresu
niniejszej opowieści, w skrócie jednak mogę powiedzieć tyle: uważam, że
bez najmniejszej wątpliwości był to celowo rozdmuchany do gigantycznych
rozmiarów tzw. temat zastępczy, ci którzy owo zrazu niezbyt imponujące
zarzewie rozdmuchali do takich rozmiarów (bo powiedzmy sobie szczerze, że w
owych czasach znalazło by się kilka bardziej nawet spektakularnych i
"ciekawszych" zbrodni - choćby sprawa Maliszów, znana z filmu
Grzegorza Królikiewicza "Na
wylot") doskonale wiedzieli co robią - najpierw pozwolili
"ludowi" wyszaleć się (ponoć na pociąg wiozący na wizję lokalną do
Brzuchowic sąd wraz z oskarżoną czekał uzbrojony w kamienie pięciotysięczny
tłum ludzi!), a potem sprytnie wyciszyli emocje, wydając niezbyt surowy (jak na
tamte czasy) wyrok ośmiu lat więzienia (sąd uznał bowiem zabójstwo za popełnione
"pod wpływem silnego wzruszenia", czyli "w afekcie" - a
przecież zabójczyni - jeśli oczywiście była nią kobieta, i jeśli tą
kobietą była Gorgonowa - wszystko dokładnie przygotowała, co jest raczej tożsame
z pojęciem premedytacji - dolus directus praemeditatus). Jasna sprawa,
że ludu nie można było tak łatwo "opętać" byle czym - Gorgonowa zjawiła
się "jak na zamówienie" - miała wszystko co potrzeba - była
"obca", "dzika", "nieślubna" no i miała "atut"
dodatkowy - jak napisała Irena Krzywicka: "to nazwisko, które nawet w umysłach ludzi niewykształconych kojarzyło się z czymś okropnym."
(Dla niewtajemniczonych - greckie słowo "gorgos" znaczy "straszny"
- a więc istota nosząca to miano - czy to starożytny potwór z ostrymi kłami
i wężami zamiast włosów, który zabijał spojrzeniem - czy też zwykła bona
do dzieci pochodząca z nieodległej przecież od Grecji Dalmacji - musiała być
potworem potworów - w końcu nomen omen - imię naprawdę zobowiązuje!)
Pewne znaczenie mógł mieć również fakt, że zbrodni dokonano w Sylwestra -
to bardzo zły znak, jeśli tak kończy się stary rok (a właściwie zaczyna
nowy). Uważam, że nadanie takiej rangi tej nie tak znowu niezwykłej sprawie kryminalnej miało na
celu odwrócenie uwagi ludu od tego, co działo się wówczas w kraju - a
mianowicie od narastającego niezadowolenia społeczeństwa, które po niewątpliwym
początkowym poparciu dla działań Józefa Piłsudskiego i jego obozu
"sanacyjnego" zaczęło zauważać, że sprawy idą w jak najgorszym
kierunku, od związanych z ogólnoświatowym kryzysem trudności gospodarczych,
od narastającego zagrożenia ze strony rosnącego w siłę w sąsiednich Niemczech
hitleryzmu, od strajków chłopskich, a wreszcie - i przede wszystkim - od naprawdę
ważnych procesów, tj. zwłaszcza od całej akcji skierowanej przeciwko
legalnej opozycji politycznej, której ukoronowaniem był tzw. proces
brzeski - skandal na miarę światową, w wyniku którego tak wybitni
politycy jak między innymi Wincenty Witos, wspomniany już Herman Lieberman czy
Norbert Barlicki zmuszeni byli (aby uniknąć kar długoletniego więzienia) udać
się na wygnanie. Swoją drogą zawsze bawił mnie entuzjazm okazywany przez środowiska
uznające się za "patriotyczne" dla Józefa Piłsudskiego -
prawdziwego i nad wyraz skutecznego grabarza rodzącej się (wprawdzie w
wielkich bólach, ale w końcu była to przecież zupełna nowość!) w tym kraju
demokracji i zwykłego faszystowskiego (gdyż podobnie jak organizacja Mussoliniego i do
pewnego stopnia też Hitlera, dowodzony przezeń "obóz" wywodził się ze związków wojskowych - to
była właśnie owa słynna
"sitwa legionowa") dyktatora - och, mam nadzieję, że nie przywrócono w międzyczasie
ustawy
z 1938 roku, która od karą więzienia zakazywała szkalowania imienia Józefa Piłsudskiego!
Pamiętam, jak w czasie ostatnich wyborów prezydenckich kandydaci Tusk i Kaczyński,
na zadane im pytanie, jaka postać z historii Polski jest dla nich wzorem, raz - jeden
jedyny chyba w całej kampanii! - byli zgodni - Józef Piłsudski! Nieźle to wróżyło,
oj nieźle - na szczęście jak na razie obyło się bez zamachów majowych czy
w jakichś innych miesiącach! Określenie
Piłsudskiego mianem "dyktatora" do dziś wzbudza święte oburzenie,
porównanie go np. do Pinocheta to zbrodnia, a Jaruzelskiego od 20 prawie lat sądzi
się za stan wojenny, który w końcu przyniósł o wiele mniej ofiar niż przewrót
majowy. Tak - oczywiście - bo przecież Marszałek obronił nas przed bolszewikami w 1920!
- a jak to było naprawdę, i kto tak naprawdę Rosjan pokonał, i kim był
generał Rozwadowski, i z jakiego powodu, w jaki sposób i z czyjego polecenia
zginął warto przeczytać tutaj
(uwaga - proszę się nie zrażać - autorem jest wprawdzie Janusz
Korwin-Mikke,
ale tutaj jakoś mu się udało nie błaznować za bardzo). A już na zakończenie tej
przydługiej dygresji,
to szczególnie rozbawiła mnie dyskusja, jaka ongi rozgorzała nad formą, w której
ma zostać upamiętniony w Krakowie Józef Piłsudski (oczywiście poza największym
kopcem - bo ten ma już od dawien dawna). Tym razem chodziło o pomnik: " Moim marzeniem jest pomnik
Marszałka z Kasztanką"
- powiedział wówczas jeden krakowski
polityk - howgh! - ja jednak poprzestałbym raczej na samej Kasztance...
- biedne zwierzę, przez tyle lat nosić na swym grzbiecie Morsa! (tak
humorystycznie w świecie
anglojęzycznym określano Piłsudskiego - Walrus -
ze względu na wąsy oczywiście
- warto zwrócić uwagę na znamienne słowa z tego artykułu "Time'a":
"Poland's dictator was dead."). I tak, po wielu perypetiach, po odskoczniach w stronę wielkiej polityki, po raz
kolejny i ostatni już wracamy do pani Emilii Margerity, dwojga imion Gorgonowej,
której losy zabawiały (w pewnym sensie oczywiście) nasze babcie i prababcie. Gorgonowa
stała się mitem, prawdziwym i niepowtarzalnym - mit ten funkcjonował (i do
pewnego stopnia nadal funkcjonuje, a jeśli nawet trochę ostatnio podupadł, to
my go tu właśnie trochę staramy się wskrzesić i nową treścią podeprzeć)
tylko w obszarze oddziaływania kultury polskiej. I tego już nie ma -
tego właśnie nie ma we Lwowie - pomniki architektury stoją i będą nadal stały - są
obiektami o wartości ugruntowanej i określonej, to raczej nie zostanie zniszczone, ale nikt
przecież nie stworzy Muzeum Gorgonowej, czy raczej Muzeum Sprawy Gorgonowej - a
szkoda, bo byłoby bardzo ciekawe, i jak sądzę przyciągnęłoby wielu zwiedzających.
Anglicy zdołali wycisnąć naprawdę wszystkie "soki" z historii tzw. Kuby
Rozpruwacza (Jack the Ripper), stał się on prawdziwym mitem narodowym, i choć potwór
to przecież i bestialski morderca, to do pewnego stopnia mówi on o świecie wiktoriańskim równie
wiele, a może i więcej nawet niż kroniki dzieł polityków tamtego okresu, mówi o
nim równie wiele co "Dr Jekyll i Mr.Hyde" Roberta Louisa Stevensona,
czy "Portret Doriana Graya" Oscara Wilde, bo historie kryminalne - a zwłaszcza te sławne - są literaturą, którą pisze
samo życie. W moim ujęciu tego tematu Sprawa Gorgonowej jest doskonałym
obrazem Polski przedwojennej - i nie chodzi mi bynajmniej o obraz negatywny -
nie lubię wprawdzie Marszałka i jego legendy, ale nie znaczy to, że tamtego
państwa także - zresztą nie można państwa lubić albo nie - można je czuć,
a ja Polskę w epoce "interbellum" widzę i czuję głównie
"przez" Bruno Schulza, Stanisława Ignacego Witkiewicza i Ritę Gorgonową
- tak po prostu jest. I pomyślałem
sobie, że być może (a dla potrzeb tej publikacji przyjmijmy, że tak jest)
tam, w tych nieodległych od Lwowa Brzuchowicach, czy raczej Łączkach ad Rzęsna
Polska (tak bowiem pisali skrupulatni juryści, a rada miejska Brzuchowic wysłała
nawet sprostowanie do wszystkich wielkich gazet w kraju, żeby nie rozpowszechniały
wersji, jakoby willa Zaremby mieściła się na terenie właściwych Brzuchowic
- chodziło o to, żeby Gorgonowa nie odstraszała od kurortu turystów - nic to
jednak nie dało) nadal
stoi dom, w którym to się stało. Wiadomo, że Zaremba miał poważne kłopoty
ze sprzedaniem swej willi, i w końcu zrobił to znacznie poniżej jej
rzeczywistej wartości
- jako, że nikt nie chciał kupić miejsca obciążonego taką złą sławą. I pomyślałem
sobie, że gdyby Polska wciąż była tam Polską, to znaczy, gdyby Lwów wraz z
okolicami był nadal polskim miastem, to po upływie tych osiemdziesięciu lat
nie zapomniano by chyba w okolicy o tej zbrodni, która przyszła dosłownie
"jak złodziej w nocy". Ktoś, kto mieszkałby dziś w tym domu, wiedziałby co się
tam stało i zapewne - gdyby nie był człowiekiem całkowicie pozbawionym
wyobraźni, co jest owszem - możliwe, ale niezbyt prawdopodobne, gdyż największy
nawet sceptyk ma takie chwile, kiedy "przechodzą go ciarki" (czyli
inaczej mówiąc, gdy odczuwa "dreszcz metafizyczny") -
to raczej nie urządziłby w tym pokoju, na ścianach którego
zabezpieczono krwawe ślady, których ponoć inżynier Zaremba - dopóki
tam mieszkał - nie pozwolił zmyć... - pokoju dziecinnego... - prawda, że nie? Może
- aby zwalczyć zabobon - spałby tam sam i na wpół żartobliwe pytania gości, czy
"czegoś"
nie widzi, czy też nie słyszy, odpowiadałby z pobłażaniem: "Śpię jak
niemowlę." Tak, tak pewnie by zrobił, ale - gdyby miał dziecko - małe
czy trochę większe - to raczej nie chciałby, żeby ono tam spało - jako sceptyk i
racjonalista powiedziałby, że nie chce, aby dziecko ulegało głupotom, które
mogą mu naopowiadać w szkole, i powiedziałby do żony: "Wiesz przecież,
jakie dzieci są sugestywne..." I sam przed sobą nie przyznałby nigdy dlaczego
tak naprawdę nie chce, żeby dziecko tam spało. Teraz dom ten należy do jakiegoś Ukraińca
albo Rosjanina (we Lwowie mieszka obecnie około 10% etnicznych Rosjan i 1% Polaków),
którego nie straszą żadne duchy, i który zupełnie spokojnie idzie pocałować
na dobranoc córeczkę, której łóżko stoi być może dokładnie w tym samym
miejscu, w którym stało łóżko Lusi w ową fatalną noc z 30 na 31 grudnia
1931 roku. I kiedy
przychodzi dzień tej rocznicy nie czuje się w żaden sposób zaniepokojony,
nie sprawdza dokładniej czy aby drzwi i okna są na pewno dobrze zamknięte ("Nie żebym
miał się czegoś bać, ale wiesz kochanie jakie dziś są czasy" - ktoś
inny w tym samym miejscu mógłby powiedzieć do żony, która doskonale wiedziałaby, że
nie robił tego kilka dni wcześniej i oczywiście wiedziałaby też, dlaczego robi to właśnie
tego dnia - choć oczywiście przyznałaby mu rację, na głos nie
wypowiadając nawet słowa
na ten temat). Nie - ten Ukrainiec czy może Rosjanin śpi snem sprawiedliwego,
bo nic nie wie, bo nikt nie może mu powiedzieć, co stało się w tym
miejscu (oczywiście w co drugim domu kiedyś kogoś zabito, a pod każdą podłogą
czeka nie odkryty szkielet - mordujemy się w końcu już od paru tysiącleci,
ale chodzi tu o siłę mitu, który nadał to specjalne znaczenie pewnym
miejscom). Bo zerwana została nić, ciągłość - i to jest dla mnie prawdziwa
śmierć miasta Lwowa i całych polskich Kresów Wschodnich - przerwanie ludzkiej opowieści,
której najlepszym (i często jedynym) świadkiem jest ziemia i mury, śmierć
pamięci - tej siły, która spowodowałaby zapewne, że nawet w wiele lat po śmierci
wszystkich - jak to lubią pisać dziennikarze udający wykształconych -
"protagonistów" tego ponurego dramatu, oprowadzający po okolicy
swego gościa z zupełnie innych stron, stały mieszkaniec tutejszy
(albo nawet lwowianin), przechodząc w pobliżu domu Zaremby, wskazałby palcem
ukrytą za wysokim ogrodzeniem willę, i zniżonym głosem powiedział: "A
wiesz ty, że tam, w tym domu za murem..." . Szukałem
w sieci jakichkolwiek wzmianek o sprawie Gorgonowej w języku ukraińskim i
znalazłem tylko jedną - amatorski historyk Lwowa (piszący z punktu widzenia
wysoce nacjonalistycznego) pisał tam o początku roku 1932, w którym (według
niego) nastąpiły straszne prześladowania Ukraińców we Lwowie i ich
"pogromy". Autor na marginesie wspomina, że w ostatnim dniu poprzedniego roku popełnione
zostało w Brzuchowicach morderstwo, które doprowadziło do najsłynniejszego
procesu sądowego II Rzeczpospolitej, w którym oskarżona o nie została
"guwernantka" (Gorgonowa w istocie nie była nią - nie za wiele mogłaby
kogokolwiek nauczyć). Autor notatki zdawał się podawać w wątpliwość jej
winę i sugerować, że oskarżona, a następnie skazana została niewinnie. Zaś
jeden z
komentujących ów wpis dodał od siebie coś mniej więcej w tym guście:
"Tak, za Polski to było normalne - musieli znaleźć kozła ofiarnego, a najlepiej
'obcego' - tak, jak teraz nas oskarżają o zbrodnie
na Wołyniu!"
DZIEŃ CZWARTY
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |